Na kilka dni przed Wigilią ekscytowaliśmy się wielką koniunkcją Jowisza i Saturna. Taka okazja zdarza się raz na kilkaset lat. Poprzednim razem nasi przodkowie mogli oglądać te dwie planety ustawione równo w jednej linii z Ziemią osiemset lat temu. Pomyślmy: wtedy w Europie dopiero podnoszono w górę pierwsze gotyckie katedry. Media triumfalnie obwieściły (który to już raz?) nadejście Ery Wodnika. Te chrześcijańskie przypomniały nadto, że podobna koniunkcja poprzedziła narodziny Jezusa z Nazaretu. Poprzedziła akurat o tyle, by trzej Mędrcy z dalekiej Mezopotamii zdążyli dotrzeć na czas do ubogiej stajenki.
Prawdziwa Gwiazda Betlejemska! Czyż trzeba nam było piękniejszego symbolu w ten ponury, pozbawiony znaków nadziei okres? Już trzy miesiące minęły, jak obywamy się bez słońca. Już prawie rok, jak żyjemy w lęku przed zarazą. O innych plagach nawet nie wspomnę, każdy je zna. Dlatego wielu z nas z cichą nadzieją czekało na moment, w którym popatrzą wreszcie na coś, co zaświadczy, że istnieje gdzieś inny świat niż ten, w którym zanurzamy się codziennie, przysypani, jak piaskiem, nawałą większych lub całkiem drobnych zmartwień i problemów.
A tutaj nic z tego… Niebo jak zasnuło się mgłą, tak postanowiło się nie rozsnuwać. Owszem, po kilku dniach się przeczyściło, ale poniewczasie, gdy obie planety były jeszcze blisko siebie, ale nie świeciły już wspólnym blaskiem. Gwiazda Betlejemska naprawdę zabłysła dla Ziemi, wiemy to z zapewnień astronomów. Ale myśmy tego nie widzieli. Nie tylko w Polsce, podobnie było właściwie na całym obszarze Europy.
Co z tego wynika? Pytanie wygląda na dziwne. Można próbować odczytywać sens jakiegoś znaku, można mu nawet wszelkiego sensu odmawiać, ale zastanawiać się nad drugim dnem sytuacji, w której ten znak nie nastąpił? Trochę to przypomina postawę Żydów z chasydzkiej anegdoty: przyszli do cadyka, błagając by powstrzymał nadchodzącą nie w porę zagładę Ziemi i oto rabbi-cudotwórca sprawił, że koniec świata nie nastąpił. Ale nasz przypadek wygląda inaczej, tutaj obiektywnie wiemy, że Gwiazda Betlejemska rzuciła promień światła na naszą planetę. Ale nam nie zaświeciła, a więc nie stała się znakiem. Zmarnować taką okazję… – mogli pomyśleć co poniektórzy pod adresem Tego, który kieruje nie tylko lotem chmur, ale i ruchami planet.
Ale czy naprawdę nic się nie stało?
Przecież o tej właśnie sytuacji mówi Jezus w Ewangeliach Mateusza i Łukasza. Wspomina o ludziach, którzy żądają znaku, ale „żaden znak nie będzie im dany”. Bo znak z nieba niekoniecznie dawany jest wtedy, gdy na ziemi z niecierpliwością się go oczekuje. Można nawet powiedzieć, że im większa nasza niecierpliwość, tym większe prawdopodobieństwo, że nie ujrzymy tego, co tak bardzo spodziewamy się zobaczyć.
Może to właśnie jest swoiście pojętym znakiem? Jezusowym „znakiem Jonasza”, o którym powiada On, że dany jest ludziom wtedy, gdy – jak sądzą – żadnego znaku nie otrzymali. Bo znak, dany z nieba, może być zauważalny albo nie, ale nigdy nie będzie czymś skrojonym na miarę naszych wyobrażeń. Jest wręcz po to, by nas z owej ciasnej koleiny wyobrażeń wyprowadzać. A jeśli zdoła nas nie tylko zachwycić, ale też choć trochę poruszyć, wtedy okaże swą prawdę.