Jak dziś wygląda sytuacja ludzi, którym pomagacie na Bliskim Wschodzie?
– W Syrii, gdzie realizowana jest największa część programu, pandemia stała się gwoździem do trumny. Ponad połowa ludzi nie ma pracy. Do tej pory wiele osób pracowało dorywczo, zarabiając z dnia na dzień. Nie mają żadnego ubezpieczenia, a po prawie 10 latach wojny – oszczędności. Dziś stają przed dylematem: wyjść z domu, żeby coś zarobić, ale ryzykować zakażenie koronawirusem, czy zostać, ale nie mając pieniędzy. W przeciwieństwie do Polski ludzie nie mogą liczyć na żadną, choćby symboliczną pomoc ze strony państwa.
Dużo osób jest chorych na COVID-19?
– To społeczeństwo jest młodsze niż nasze, więc Syryjczycy nie przechodzą choroby tak ciężko. Ale pokolenia mieszkają razem, młodzi z rodzicami i często z dziadkami, więc jest duże niebezpieczeństwo zakażenia. Sytuacja w służbie zdrowia jest tragiczna. Jeśli ktoś ma pieniądze, uda mu się wykonać test. Jak nie ma, prawdopodobnie nawet się nie dowie, że jest chory. Trudno ocenić, ile osób jest zakażonych, bo robi się za mało testów.
W tej sytuacji nasza pomoc pewnie jeszcze bardziej się przyda. Już teraz rozpoczynacie kampanię przed Bożym Narodzeniem.
– Zaczynamy ją teraz, żeby móc wywiązać się ze zobowiązań wobec naszych partnerów (m.in. lokalnych parafii). Niezależnie od tego, czy nasze wpływy są mniejsze czy większe, nie chcemy dopuścić do tego, żeby w grudniu nie wysłać im przelewu. Mamy w Polsce dużo stałych darczyńców, ale nie wszystkie rodziny są objęte pomocą z tych środków. Mnóstwo osób wspierało nas jednorazowo. Niestety, teraz tych wpłat prawie nie ma. Dlatego mamy problem, żeby dopiąć budżet dla wszystkich, którzy w danym miesiącu na pomoc czekają.
Ile Wam brakuje?
– To jest różnica kilkuset tysięcy złotych miesięcznie. Stąd nasz apel o wsparcie kampanii. Niektórzy stali darczyńcy poinformowali nas, że muszą się wycofać. Na razie korzystamy z oszczędności, ale na święta Bożego Narodzenia to nie wystarczy.
Czego jeszcze potrzebujecie?
– Jest to przede wszystkim pomoc finansowa, bo logistycznie nie jest możliwe wysyłanie darów. Kosz transportu przewyższyłby ich wartość. Wyjątkiem była pomoc po wybuchu w Bejrucie. Wysłaliśmy wtedy kilka ton rzeczy, ale w transporcie pomogło nam wojsko.
Ilu rodzinom pomagacie i z jakimi problemami się one borykają?
– W Syrii pomagamy co miesiąc ponad 6 tysiącom rodzin w Aleppo. Na przestrzeni czterech lat program objął prawie 10 tysięcy rodzin. Wśród nich były starsze małżeństwa, rodziny z małymi i nastoletnimi dziećmi, brat z siostrą, którzy mieszkają razem, bo stracili swoich małżonków, a nawet samotna osoba. Niektóre rodziny mają bardzo dużo dzieci, zdarzają się samotne matki. Większość osób w programie to chrześcijanie, ale pomagamy też muzułmanom. Podobnie jest w Strefie Gazy, choć chrześcijan została tam już tylko garstka.
Nasz program jest na tyle duży, że jego efekty widać w tych społecznościach. Ale w skali całego miasta Aleppo to nadal za mało, bo potrzeby są o wiele większe.
Poznała Pani osobiście kilka rodzin, którym pomagacie.
– Tak. Na przykład ta z Kościoła ormiańskiego, w której jest troje nastoletnich dzieci i mieszka z nimi babcia. Syn, mający na imię Ara, stracił nogi w trakcie bombardowania. Wychodził ze sklepiku, w którym pracował – uderzył tam zabłąkany pocisk. Temu chłopcu nie ma jak pomóc. Specjalistyczne protezy są bardzo drogie i niedostępne, a po zniszczonym Aleppo bardzo trudno jeździ się na wózku inwalidzkim. Ten dramat wydarzył się pod koniec oblężenia miasta, kiedy wszyscy czekali już na zakończenie walk.
Pomagamy też rodzinie mężczyzny, który został ranny w trakcie działań wojennych. Jest częściowo sparaliżowany: połowa ciała jest nie do końca sprawna. Dał nam świadectwo. Trafił do szpitala w gorączce, bo nie od razu otrzymał pomoc, a jego stan się pogorszał. Kiedy obudził się z letargu, opowiadał, że miał widzenie Matki Bożej. Powiedziała mu, żeby przebaczył tym, którzy mu to zrobili. I przebaczył. Bardzo poruszające było to, że zrobił to, wiedząc już, że do końca życia będzie nie w pełni sprawny.
Kto zajmuje się rozdzielaniem pomocy na miejscu?
– W Strefie Gazy współpracujemy z Caritas Jerozolima, a w Syrii z Christian Hope Center oraz lokalnymi parafiami różnych denominacji. Wpisujemy się w trend, który w pomocy humanitarnej funkcjonuje od kilku lat, czyli pomoc gotówkową. Zdecydowaliśmy, żeby parafie nie kupowały paczek żywnościowych, higienicznych czy leków. Każda rodzina najlepiej wie, co w danym miesiącu będzie jej potrzebne. Niektórzy jedzenie otrzymają od życzliwego sąsiada, a potrzebują lekarstw, bo od kilku miesięcy ich nie przyjmowali, a stan zdrowia się pogorszył. Może trzeba spłacić zaległe rachunki. Polegamy na ocenie ludzi, którzy są dorośli. Ubóstwo jest tam tak wielkie, że nie ma obaw o to, że pieniądze będą przeznaczone na coś innego niż artykuły pierwszej potrzeby.
Czekacie na wpłaty od polskich rodzin, jak sugeruje nazwa programu, czy od każdego?
– Nazwa „Rodzina Rodzinie” okazała się bardzo pojemna, a do programu zaczęły dołączać parafie i wspólnoty. Często pomagają małe firmy rodzinne. Ludzie czują, że słowo „rodzina” jest bardziej uniwersalne. Wyzwoliło ono w ludziach poczucie wspólnoty: może dogadam się z koleżankami, sąsiadkami, przyjaciółmi albo zorganizuję grupę w parafii i zaczniemy wspierać kogoś na innym kontynencie?
Papież Franciszek wzywa nas do więzi ewangelicznego braterstwa. Jako chrześcijanie mamy być rodziną.
– Każdego dnia jestem wzruszona tym ogromem dobra, jakie Polacy okazują potrzebującym rodzinom na świecie. I one też to czują. Wiedzą, że ten program to nie grant finansowy z jakiejś wielkiej humanitarnej machiny, a pomoc płynąca od rodzin takich samych jak oni, które pragną podzielić się dobrem. Uważam tę braterską nić solidarności za element programu niemniej ważny niż sama pomoc finansowa.