Jestem chyba ostatnią osobą, która by chciała powiększać szum informacyjny wokół koronawirusa. Za każdą zarazą, jak cień, szerzyło się zawsze gadulstwo, plotkarstwo i histeria. Nie inaczej jest z obecną pandemią. Teraźniejsze zagrożenie jest nawet większe niż kiedykolwiek, ponieważ – jak wiadomo – żyjemy w epoce wszechobecnej i natrętnej informacji. A także dezinformacji. Dlatego też od pięciu miesięcy unikałem jak ognia powtarzania opinii, które choć brzmiały logicznie, a czasem nawet wiarygodnie, nie były na sto procent potwierdzone przez kompetentne autorytety. Mam swoje zdanie na temat kontrowersji między zwolennikami remdisiviru a hydroksychlorokiny, jednak nie dzieliłem się nim z Czytelnikami z obawy, że nie będąc specjalistą w dziedzinie immunologii, bardziej przyczynię się do zamętu, niż cokolwiek wyjaśnię. Gdy rzucić okiem na emocje, jakie w Stanach Zjednoczonych rozpala ruch QAnon, trudno powiedzieć, czego bardziej się bać: rzekomo ukrytej w cieniu grupy trzymającej władzę nad światem, czy też ludzi, którzy walczą z jej widmem tak gorliwie, jak ongiś Don Kichot walczył z wiatrakami.
Tym razem jednak odstępuję od owej przezornej zasady, gdyż to, o czym chcę powiedzieć, nie zaciemnia rzeczywistości, lecz poddaje ją stosunkowo prostemu testowi. Sprawa nie jest nowa, pojawiła się już w marcu. Profesor Sucharit Bhakdi jest emerytowanym dyrektorem Instytutu Medycznej Mikrobiologii i Higieny w Moguncji. To Niemiec urodzony w Tajlandii, którą swego czasu opuścił jako uchodźca polityczny. Republika Federalna, jego nowa ojczyzna, stała się dlań azylem przestrzegania praw człowieka. Tak mu się wtedy przynajmniej wydawało. Ale nie uprzedzajmy toku narracji. Otóż profesor jest zdania, i ja mu wierzę (polecam godzinny wywiad z nim, dostępny na kanale YouTube), że oficjalna liczba umarłych „na koronawirusa” w Niemczech to tak naprawdę zgony „z koronawirusem”. W czym rzecz? Wyobraźmy sobie, że do szpitala trafia starsza osoba z krwiakiem śledziony. Gdy pacjent jest już w stanie terminalnym, robi mu się test, który wykazuje obecność wirusa SARS-CoV-2. A potem, w karcie zgonu, zapisuje mu się: umarł na koronawirusa. Tymczasem nie wiadomo na co umarł. Choć brzmi to niewiarygodnie, w Niemczech nie robi się w tym kierunku badań, a przynajmniej nie robiło w pierwszych miesiącach pandemii. W ten sposób Niemcy pozbawieni są podstawowej wiedzy na jej temat.
Jedyna reakcja, na którą dotąd zdobył się niemiecki rząd, to suche oświadczenie, że rewelacje profesora Bhakdi to „prywatna opinia” emerytowanego mikrobiologa. Skoro robiono tak w Niemczech, z dużym prawdopodobieństwem podobną procedurę zastosowano też w innych krajach Europy. Dlatego jestem przekonany, że dla obywateli Unii nakazem chwili jest postawienie własnym rządom dwóch pytań. Czy oficjalne listy krajowych zgonów to zmarli na koronawirusa, czy z koronawirusem? Jeśli odpowiedź wskaże na pierwszą z możliwości, od razu pojawia się pytanie następne: w jaki sposób stwierdzano przyczynę zgonu?
To proste pytania i szczera na nie odpowiedź nie wymaga jakichś skomplikowanych wyjaśnień. Dlatego trzeba je zadawać. Zacznijmy od własnego podwórka.