Logo Przewdonik Katolicki

(Sto)25 lat „Przewodnika Katolickiego”

ks. Józef Kłos
fot. Archiwum PK

Za najpilniejszą potrzebę czasu Arcybiskup Stablewski uważał dać ludziom do ręki dobre pismo, na katolickich zasadach oparte. Pierwszy numer miał wyjść koniecznie na niedzielę dnia 17 stycznia 1895 r.

Było to w pierwszych dniach roku 1895. Zostałem zaproszony do pałacu arcybiskupiego na konferencję. – Skądże ten zaszczyt – pomyślałem sobie – mnie młodemu księdzu? (Byłem wówczas w drugim roku kapłaństwa, a pracowałem jako wikariusz przy tumie poznańskim). W sali jadalnej pałacu arcybiskupiego zgromadziło się jakieś dwudziestu księży, w tem kilku kanoników z kapituły poznańskiej, proboszczów z miasta i z prowincji, i takich, którzy się sprawami publicznemi zajmowali. (…). Pierwszy raz w życiu na tak dostojnem zebraniu, wtuliłem się w kącik i czekałem, co będzie.
 
Tylko 10 dni
Arcybiskup Stablewski wyłożył obecnym jasno i zrozumiale, że uważa za najpilniejszą potrzebę czasu dać ludziom do ręki dobre pismo, na katolickich zasadach oparte, któreby dawało pouczenie w sprawach religijnych, rozszerzało i utwierdzało wiedzę religijną, ale też niosło rozrywkę po pracy, jednem słowem, któreby stało się serdecznym przyjacielem wszystkich czytających. O założeniu takiego pisma myślał już od chwili wstąpienia na tron arcypasterski, z wykonaniem nie chce już zwłóczyć i pierwszy numer pisma musi wyjść koniecznie na niedzielę dnia 17 stycznia, który to dzień sobie upatrzył i dlatego, że jest to trzecia rocznica konsekracji jego biskupiej.
Na niedzielę dnia 17 stycznia! A było to, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, w poniedziałek dnia 4 stycznia. Ponieważ numer trzeba przecież wysłać na pocztę przynajmniej jakie dwa dni przed 17 stycznia, więc do zredagowania numeru, omówienia warunków druku, wybrania papieru, wydrukowania pisma, załatwienia różnych formalności z pocztą, pozostawało coś około 10 dni. Bardzo to niewiele. Ale trzeba było znać Arcybiskupa Stablewskiego. Przypominał on czasem owego króla z bajki, który wołał budowniczego i kazał mu przez noc zbudować pałac złocisty lub wielki most przez rzekę. Gdy coś postanowił, to nie uznawał żadnych trudności. I jakoś się to jednak dało wykonać...
 
Decyzja dawno przemyślana
Czemu jednak Arcybiskup zabrał się tak późno, w każdym razie już po Nowym Roku, do wykonania planu, który przecież należało przygotować liczne tygodnie wcześniej? Mogę dzisiaj swobodnie na to pytanie odpowiedzieć. Otóż w sąsiedniej diecezji wydawał głośny książę-biskup Kopp od jakiegoś czasu niemiecką gazetkę niedzielną. Pod sam koniec grudnia rozeszła się wiadomość, że od Nowego Roku gazetka ta będzie wychodziła także w języku polskim dla polskich diecezjan wrocławskich. Istotnie pojawił się taki numer polskiego „Posłańca niedzielnego” w Poznaniu. Mądry biskup Kopp dobrze rozumiał, że nie może, zaopatrując w czytanie religijne wiernych swoich niemieckich, zaniedbać zupełnie milionowych rzesz polskich diecezjan. Zanadto już zresztą lud śląski nawet wtedy był uświadomiony, iżby w tem nie miał dostrzec własnej krzywdy. Pisał w tym sensie wtedy jakiś korespondent wychodzącego wówczas u nas „Przeglądu Poznańskiego”, że lud polski na Śląsku jest jak niemowlę, które dostawszy ząbki, poczyna gryźć pierś swojej niemieckiej karmicielki. Więc dano mu inny pokarm w postaci „Posłańca”. Ale z treści i języka pierwszego numeru można było łatwo wywnioskować, że duch tegoż pisma będzie ten sam co w niemieckim „Sonntagsblacie”. Że zaś takie prusko kościelne pismo mogło było łatwo zna-leźć licznych czytelników w pogranicznej diecezji poznańskiej, więc trzeba mu było zagrodzić drogę, wydawając własną gazetkę.
I tak się poczęła myśl o „Przewodniku Katolickim”. Gwałt był wielki. Ale Arcybiskup już był sam załatwił różne sprawy przedwstępne z drukarnią ówczesnego „Kurjera Poznańskiego”, wybrał papier, obmyślił format pisma, kapelan biegał na pocztę, by uprosić wciągnięcie nowego pisma w spisy pocztowe. I tak niby wszystko było.
 
W poszukiwaniu majstra
Nie było tylko dwóch rzeczy: tytułu i redaktora. A trudno przecież było puścić w świat dziecko bez imienia, jak też trudno było pozostawić taki warsztat pracy, jak redagowanie gazety, bez majstra. Szukano więc najpierw tytułu. Jak się miało nazywać nowe pismo? Rzucano rozmaite nazwy: „Szkółka”, „Niedziela”, „Rodzina”, „Przyjaciel”, „Dom Katolicki”. żadna nie doznała ogólnie życzliwego przyjęcia. Wreszcie ówczesny kapelan Arcybiskupa, zmarły tak przedwcześnie ks. Walery Stryjakowski, odezwał się: „Przewodnik Katolicki”.
Arcybiskupowi spodobała się ta nazwa. – Ale przecież niepodobna to rzecz – rzekł Arcybiskup z żartobliwym uśmiechem – aby taki młody ksiądz miał rację?! – Celsissime Domine, dlaczegoż nie? – odparł śp. ks. proboszcz Lewicki od św. Marcina. – Napisano przecież w Piśmie św.: Z ust niemowląt i ssących zgotowałeś sobie chwałę. Dobry dowcip wywołał serdeczny śmiech. Ale tytuł „Przewodnik Katolicki” przypadł wszystkim do smaku i pozostał.
Niezałatwione było tylko jeszcze pytanie: kto będzie majstrem od „Przewodnika”, czyli redaktorem? Arcybiskup spojrzał w stronę, gdzie siedział ks. radca Kotecki, proboszcz świętojański i rzekł: – Ten, na którego mam oczy zwrócone, widziałby mi się bardzo jako redaktor. Niespodziewany to zupełnie był wybór. Nie spodziewał go się sam upatrzony redaktor, bo opowiadano sobie, że Arcybiskup nie był wówczas z jakiegoś powodu łaskaw na niego. Ale uradował się widocznie, że go Arcybiskup zaszczycił zaufaniem. Zaśmiały się jego siwe, poczciwe oczka, począł zacierać ręce, co zwykł był czynić w chwilach zadowolenia, i kłaniając się wielokrotnie, odpowiedział, rozjaśniony uśmiechem: – Wielki to zaszczyt, ale skoro ksiądz Arcypasterz ma zaufanie do mnie, będę się starał, aby go nie zawieść, i urząd Przyjmuję. – No więc, habemus Papam – zakończył Arcybiskup, bardzo uszczęśliwiony takim przebiegiem konferencji – można więc robotę rozpocząć!
 
„Coś” między nami
Posypały się jeszcze rady obecnych, w jakim kierunku redagować „Przewodnika”, jakie pisać artykuły, czego lud domagać się będzie od pisma religijnego, a najwięcej zabierał tu głos doświadczony pisarz i redaktor, ks. Apolinary Tłoczyński, którego mądre, na długim doświadczeniu oparte wskazówki, najgłębiej mi utkwiły w pamięci. Na końcu wstał ks. kanonik Kubowicz i w pięknej przemowie podziękował Arcybiskupowi za starania około powołania do życia tej nowej a ważnej placówki życia katolickiego, jakiem jest pismo katolickie, a wyraziwszy życzenia pomyślności „Przewodnikowi” powiedział nie bez pewnego proroczego przewidywania, że „Przewodnik Katolicki” będzie należał do najpiękniejszych liści w wawrzynowym wieńcu, który ozdobi skroń Arcypasterza...
Gdyśmy wychodzili z konferencji, zamierzałem najbardziej niepostrzeżenie, ucałowawszy rękę Arcybiskupa, wymknąć się ze sali. Nie było mi jakoś miło spotkać się z nim oko w oko, ponieważ przed kilku miesiącami zaszło „coś” między nami. Poczytywałem to sobie za wielkie szczęście, że Arcybiskup zawsze, już nawet jako kleryka, bardzo mnie lubił. Tem większą przykrością dla mnie było pewne nieporozumienie. Przy jakiejś uroczystości w kościółku Panny Marji zabrakło organisty, a że Arcybiskup wiedział, iż ja się znam na kunszcie organistowskim, kazał mi iść grać na organach. Nie pamiętam już, czy że kalkanisty nie było czy też że bałem się ruszyć organ rozklekotanych, o których wiedziałem, że zna się z niemi tylko codzienny ich operator, pan Banc, dosyć, że na chór nie poszedłem. Nie chciałem oczywiście sprzeciwić się Arcybiskupowi i sprawić mu przykrości. Inaczej jednak wziął tę sprawę Arcybiskup, a uważając, niesłusznie zupełnie, że ja nie chciałem grać, jakoby mi to ubliżało udawać organistę, zaraz po nabożeństwie zawołał mnie do siebie i doskonale natarł mi uszu.
 
Całemi latami na stołku
Nie będę się już chwalił tem, co mi wówczas w cztery oczy powiedział. Dosyć, że odtąd czułem się najbezpieczniejszy, gdym ani Arcybiskupa ani on mnie nie widział. Więc i po tej konferencji wolałem „roztropnie” nie przypominać się Zwierzchnikowi, dla którego zresztą już wtedy żywiłem wielką cześć i przywiązanie. Ale moje mądre rachuby zawiodły mnie z kretesem. Arcybiskup zatrzymał silnie moją rękę w swojej i rzekł do mnie: – I na ciebie zagięty parol. Czytałem kilka artykułów, które pisałeś on Kurierze. Ks. Kanonik Kubowicz mówił mi, że wcale nieźle piszesz. Wyobrażam sobie, że mógłbyś być czeladnikiem u majstra Koteckiego, to znaczy drugim redaktorem. Zapomniałem, że mam język w gębie, i nie wypowiedziałem nawet grzecznych słówek, które się w takich chwilach mówi: Dziękuję za zaufanie. W imię Ojca i Syna... Ja redaktorem? Miałem ja w życiu różne ambicje. Jako kleryk wyobrażałem sobie jako szczyt marzeń i szczęścia być kaznodzieją przy tumie, prawić kazania wobec arcybiskupa na tronie, wobec jasnych kanoników i wszystkich seminarzystów. Później, gdy nieco zmądrzałem, pragnąłem gorąco iść na dalsze studja i doprowadzić do tego, by być profesorem. Ale żebym miał być redaktorem, siedzieć latami całemi na stołku redaktorskim, skrzypieć piórkiem po papierze, nie, o tem mi z pewnością nad kolebką nie śpiewano. A jednak – z woli ks. Arcybiskupa Stablewskiego – zostałem redaktorem, najpierw drugim, a po krótkim czasie, jak to zaraz opowiem, pierwszym, głównym, naczelnym redaktorem „Przewodnika Katolickiego”. Przeznaczenie – czy co?
 
Aby byli jedno
Pierwszy numer „Przewodnika” wyszedł w niedzielę dnia 17 stycznia, w trzecią rocznicę konsekracji biskupiej ks. Arcybiskupa Stablewskiego. Słowo wstępne napisał sam Arcybiskup. Stwierdziwszy, że oddawna pragnął w diecezjach swoich takiego pisma, „któreby w przystępny dla wszystkich sposób utwierdzało prawdy Boże, zapoznawało z objawami życia Kościoła św. oraz ze sposobami jego obrony w tych czasach wielkich niepokojów i niebezpieczeństwa dla wiary, równocześnie zaś niosło i rozrywkę i przyjemność po pracy”, dostojny pisarz dziękuje kapłanom, którzy się pracy wydawania pisma podjęli, i wyraża nadzieję, że pismo to „zasłuży sobie na taką miłość, iż trafi do najbiedniejszej chatki zarówno jak do pałacu”. Ostatnie te słowa stanowiły program Arcybiskupa bardzo mądry. Ileż to razy w późniejszych czasach napominał nas, abyśmy tak pisali, iżby „Przewodnik” równie chętnie i z równym pożytkiem bywał czytany w niższych jak i wyższych warstwach. Że zaś w tak zwanych wyższych kołach oświata religijna nie stała naogół bardzo wysoko, przeciwnie, niżej nawet stała niż w szerokich masach, które przynajmniej ochoczem słuchaniem kazań rozszerzały swoją wiedzę religijną, przeto takie żądanie Arcypasterza było bardzo uzasadnione, a wysiłkom redakcji udawało się też spełnić to życzenie i wprowadzić „Przewodnika” jako miłego gościa także do domów warstw wyższych.
Bawił tedy w Poznaniu w gościnie u Arcybiskupa serdeczny jego przyjaciel i kolega z ławy szkolnej, profesor i rektor uniwersytetu Jagiellońskiego, ks. prałat Władysław Chotkowski, Wielkopolanin i dawniejszy nauczyciel religii w szkole realnej, głośny kaznodzieja, a także znany pisarz ludowy. Skorzystał z jego obecności Arcybiskup i uprosił sobie u niego naczelny artykuł, wyrażający, do czego „Przewodnik” powinien dążyć. Obszerny ten artykuł nosił tytuł: „Abyśmy byli jedno”. (…)
 
Brak majstra przy pracy
Pierwsze numery „Przewodnika” przedstawiały się, mimo braku przygotowania i mimo niemożności zorganizowania całej gromady stałych współpracowników, wcale okazale. (…)
Arcybiskup żył wówczas tylko myślą o „Przewodniku”. Codziennie kazał referować o stanie rzeczy, zasięgał języka, czy się „Przewodnik” podoba, śledził bacznie przyrost czytelników. Przewidując możliwość, że praca podjęta bez znaczniejszego przygotowania mogłaby się wkrótce załamać, tem ostrzej gnał redaktora i jego pomocników do pracy. Pomocnikami byli ówczesny wikarjusz archikatedralny a dzisiaj proboszcz niepruszewski, ks. Wituski, i ja. Główny redaktor zajęty różnemi sprawami duszpasterskiemi, bankowemi, towarzyskiemi, radcostwem w Konsystorzu, wreszcie biorąc rzecz chłodniej i nie podzielając zdania Arcybiskupa, jakoby na „Przewodniku” stał świat, a przynajmniej diecezja cała, nas dwóch najwięcej do pracy zaprzęgał. Więc chodziliśmy na probostwo świętojańskie, zasiadaliśmy przy sprawionym umyślnie stole „redakcyjnym” i patrzeliśmy często na siebie, nie bardzo wiedząc, jak się do roboty zabrać, bo przecież żaden z nas najmniejszej wprawy nie miał. (…)
Pewnego dnia po południu zajechał przed probostwo świętojańskie powóz arcybiskupi. To Arcypasterz, zniecierpliwiony, że od 48 godzin nie miał nowych szczegółów o „Przewodniku”, przybył osobiście do „redakcji”, aby dowiedzieć się, co się dzieje. My pomocnicy siedzieliśmy przy swojej zwykłej pracy, ale główny redaktor poszedł był sobie na polowanie – działo się to już w dawnych czasach, kiedy to jeszcze wolno było każdemu księdzu polować. Myśmy tedy czynili honory gospodarskie wobec Najdostojniejszego Gościa w „redakcji”, który kręcił nosem z niezadowolenia, iż nie zastał samego „majstra”.
 
Taki los
Arcybiskup przejrzał listy i rękopisy, porozmawiał, dając w rozmowie nowy dowód swojej pieczołowitości i troski o „Przewodnika”, nadmienił, jak to niepraktycznie, że redakcja tak daleko od miasta, że trudno interesentom dostać się do redaktora, i pojechał. Na drugi dzień zawezwany do pałacu, zastałem tam już księdza redaktora, z którym widocznie już uradził Arcybiskup, co mi zakomunikował w krótkich słowach, że celem ułatwienia porozumienia osobistego przenosi się biuro redakcji ze św. Jana na bliższą ulicę Seminaryjską, to jest niby do mojego mieszkania. – Źle – pomyślałem sobie – los mi pętlicę coraz bardziej na gardle zaciąga, zanosi się na to, że na moją głowę spadnie całkiem przyjemność redakcji. Tak też odtąd w rzeczywistości było. Kto ciekawszy, może się przekonać, że już w numerze 7-ym „Przewodnika” z dnia 2 marca zapisano tę zmianę, a chociaż na końcu podpisywał się nadal Ks. radca Kotecki jako naczelny redaktor, to obok widniała odtąd w każdym numerze uwaga: Listy prosimy przesyłać pod adresem: ks. Kłos, wikarjusz archikatedralny w Poznaniu. Znaczyło to nie mniej ni więcej, jedno, że prawdziwym redaktorem, z wszystkiemi obowiązkami i ciężarami, tym, któremu się w razie potrzeby wymyśla – byłem od owej chwili – ja. Taki to mój los!
 
Fragmenty książki autorstwa ks. Józefa Kłosa, ówczesnego redaktora naczelnego, napisanej z okazji 25-lecia jubileuszu „Przewodnika Katolickiego: „25 lat przy redaktorskim biurku, Poznań 1936 r.”
Lead, tytuł i śródtytuły od redakcji. Charakterystyczna dla tamtego czasu literka „x” pisana przed imieniem i nazwiskiem duchownych, została w tekście zastąpiona współczesnym skrótem „ks”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki