Powojenna zmiana naszych granic pociągnęła za sobą wielkie migracje. Na terenach tzw. Ziem Odzyskanych masowo zaczęli się osiedlać Polacy z Kresów Wschodnich, które przyznano Związkowi Radzieckiemu. Opuszczając rodzinne ziemie, nasi rodacy bardzo często zabierali ze swych świątyń maryjne obrazy. Miały im one przypominać o utraconej ojczyźnie. W efekcie nie tylko w Gdańsku czy Wrocławiu, ale także w innych mniejszych miejscowościach na Śląsku, ziemi lubuskiej czy Pomorzu w kościołach, nierzadko poprotestanckich, spotkać można maryjne wizerunki pochodzące z dawnych Kresów. Jednak nie wszystkie ikony miały takie szczęście.
Parę tygodni temu podróżując po Ukrainie, odwiedziliśmy Rudki. To położone zaledwie 50 km na zachód od Lwowa miasteczko, liczące dziś nieco ponad 5 tys. mieszkańców, szczyci się maryjnym sanktuarium i czczonym od wieków obrazem, którego tu właściwie… nie ma.
Wizyta „u Fredrów”
Trzydzieści lat temu po raz pierwszy pojechałem z żoną do Lwowa, po drodze wstępując właśnie do Rudek. Jechaliśmy tam po to, aby zobaczyć co pozostało z żywych tam kiedyś tradycji fredrowskich. Wielki polski poeta i komediopisarz urodził się wprawdzie niedaleko Jarosławia, jednak większość życia spędził we Lwowie, a poprzez swoich protoplastów związany był właśnie z Rudkami. To oni w połowie XVI w. wznieśli tu stojący do dziś kościół. Po zakończeniu kampanii napoleońskiej, w której autor Zemsty brał udział, napisał: „Wyjechaliśmy razem nie z równych pobudek, Napoleon na Elbę, ja prosto do Rudek”.
Był więc rok 1989 kiedy także i my, śladami poety dotarliśmy do tej miejscowości. Nietrudno było odnaleźć położony w centrum miasteczka i z pozoru nieźle zachowany kościół. Zaraz po wojnie budynek został odebrany jego prawowitym właścicielom. Sytuacja zmieniła się po objęciu władz na Kremlu przez Michaiła Gorbaczowa. W przypadku należącej jeszcze do Związku Radzieckiego Ukrainy oznaczało to m.in. odzyskiwanie świątyń przez działające tam wówczas, acz w niezwykle trudnych warunkach wspólnoty wyznaniowe.
Po wejściu do rudeckiej świątyni okazało się, że wnętrze w niewielkim stopniu przypominało kościół. Wiedzeni turystyczną ciekawością udaliśmy się w kierunku lewej nawy na zakończeniu której, jak wynikało z przedwojennych przewodników, winna znajdować się kaplica poświęcona rodzinie Fredrów. Znaleźliśmy ją bez problemu. Co więcej na ścianie w zupełnie dobrym stanie zachowana była tablica upamiętniająca zasługi tej familii.
Kierując się ku wyjściu, natknęliśmy się na dwoje starszych ludzi. Od nich dowiedzieliśmy się, że przez dziesięciolecia budynek spełniał funkcje magazynowe. Z żalem pomieszanym z radością wynikającą ze zwrotu kościoła opowiadali nam, jak to z grupką ludzi z dużym mozołem i w miarę swoich nad wyraz skromnych możliwości finansowych podjęli karkołomną próbę przywrócenia świątyni do jako takiego stanu używalności. „A u Fredrów byli?” – piękną, zabarwioną wschodnim zaciągiem polszczyzną, zwróciła się do nas starsza pani. Odpowiedziawszy twierdząco na to pytanie, okazało się, że niezupełnie mieliśmy rację. Dwoje starszych ludzi zawróciło nas w kierunku kaplicy po to, aby otworzywszy właz, zejść wraz z nami „do Fredrów”. Przy blasku trzymanych w rękach świec ujrzeliśmy kilka trumien, których większość była splądrowana. Poza jedną, w której po zdjęciu wieka dostrzegliśmy szkielet rosłego mężczyzny. Można było zauważyć szczątki wąsów. Starsza pani z pełnym przekonaniem zapewniała nas, że to pochowany tu w 1876 r. hrabia Aleksander Fredro.
Obraz, przed którym klękali królowie
Kiedy wychodziliśmy z kościoła, nasi lokalni „przewodnicy” – wskazując na pozostałości głównego ołtarza i ze łzami oczach wspominając dawne czasy – opowiedzieli nam o słynącym łaskami obrazie Matki Boskiej znanym nie tylko w okolicy, ale w całej Koronie. Dokładna data powstania obrazu budzi do dziś kontrowersje. Dominuje pogląd, że został on namalowany w XV w., ale są i tacy, którzy uważają, że jego pierwowzór mógł powstać nawet trzy wieki wcześniej. Obraz, podobnie jak ikona jasnogórska, to klasyczna hodegetria: Maryja trzymająca na lewym ramieniu Jezusa prawą ręką wskazuje na Niego jako przyszłego Odkupiciela. Obraz jest nieco większy od Czarnej Madonny. Wokół postaci Maryi artysta przedstawił 18 postaci znanych ze Starego i Nowego Testamentu. Przed cudownym obrazem Matki Boskiej Rudeckiej modlili się Jan Kazimierz, Michał Korybut Wiśniowiecki, a – jak wynika z historycznych przekazów – Jan III Sobieski był tu nawet dwukrotnie. Koronacji obrazu w 1921 r. dokonał ówczesny biskup przemyski Józef Pelczar. Starsi mieszkańcy Rudek nie mogli się pogodzić z tym, że w obawie o jego zniszczenie czy profanację, został on po 1945 r. niemalże z narażeniem życia przewieziony do Polski.
Dziś jednak Matka Boska Rudecka, w kopii dawnego obrazu, znów spogląda z głównego ołtarza pięknie odnowionej świątyni. Mieliśmy wielkie szczęście, że tym razem po kościele oprowadzała nas pracująca tam siostra Tomasza. Wywodząca się z polsko-ukraińskiej rodziny zakonnica w Polsce ukończyła studia pielęgniarskie i swój czas dzieli między pracę we lwowskim szpitalu i aktywność na rzecz parafii. Siostra Tomasza, józefitka, z nieukrywaną dumą informowała nas o dwóch udokumentowanych cudach uzyskanych za pośrednictwem Matki Boskiej Rudeckiej. Kopia cudownej ikony wróciła do odrestaurowanego kościoła w 1995 r., a rok później jej koronacji dokonał abp Marian Jaworski, pierwszy powojenny metropolita lwowski, zresztą rodowity lwowianin.
Nie mogliśmy sobie oczywiście odmówić odwiedzenia fredrowskiej kaplicy. Znana nam z poprzedniego pobytu tablica epitafijna została uzupełniona o rok 1990. Wtedy właśnie dokonano ponownego, ostatecznego pochówku hrabiego Aleksandra Fredry.
Po obu stronach granicy
Co się stało z oryginałem rudeckiego obrazu? Po wojnie trafił do Polski. W 1968 r., po dokonanej w Przemyślu konserwacji, wylądował on ostatecznie, za sprawą wielce zasłużonego dla tego regionu abp. Ignacego Tokarczuka, w położonym na obrzeżach Ustrzyk Dolnych Jasieniu. Odtąd Matka Boska czczona jest tam jako Królowa Bieszczadów, a Jej stróżami są księża michalici. Chyba jednak niezbyt dobrze wywiązywali się ze swych obowiązków, gdyż w 1992 r. cudowny obraz został skradziony. Już po dwóch latach jednak, w oparciu o dostępną ikonografię oraz powstałą po wojnie kopię rudeckiego oryginału, w głównym ołtarzu jasieńskiej świątyni umieszczono… kopię prastarej ikony. Jej uroczystej koronacji w 1995 r. dokonał abp Józef Michalik.
Dobrze się chyba stało, że miejscem kontynuacji trwającego wieki kultu Matki Boskiej Rudeckiej stały się po latach Bieszczady. Tutaj wszak wśród przepięknych gór przez stulecia powstawały drewniane świątynie, w których eksponowane miejsce zawsze zajmowały piękne ikony. Tak było zarówno w cerkwiach prawosławnych, jak i unickich. Po wojnie większość z nich została z premedytacją zniszczona. Zapewne niewielu pozostałych tam unitów wie, że w okresie przedwojennym, tereny te należały do diecezji przemyskiej, która wchodziła w skład archidiecezji lwowskiej. Jej wieloletnim zwierzchnikiem był wielki orędownik niepodległości Ukrainy, świętojurski metropolita Andrzej Szeptycki, po kądzieli wnuk… Aleksandra Fredy. Jako dziecko musiał bywać w rodzinnych stronach swojej babki, w nieodległych przecież od Lwowa Rudkach. Pewnie też znał tamtejszą ikonę.
Dziś w efekcie zmiany granic, tudzież w następstwie zuchwałego przestępstwa, Matka Boska Rudecka odbiera cześć po obydwu stronach granicy. W obydwu kościołach są to jednak kopie średniowiecznej ikony.