Pamiętam, kiedy po raz pierwszy, jeszcze w seminarium, przeczytałem o porozumieniach Wyszyńskiego z komunistycznym rządem. Byłem bardzo zdziwiony: jak to możliwe? Czy to jest ten sam Wyszyński, którego z lekcji religii zapamiętałem jako kamienną postać, która na żadne kompromisy iść nie chciała? A potem jeszcze doczytałem, że gdy watykański sekretarz stanu te porozumienia przeczytał, miał nimi rzucić o ścianę i nazwać zdradą. Nie wiem, czy naprawdę było aż tak dramatycznie, ale faktem jest, że Watykan miał duże wątpliwości wobec „polityki” Wyszyńskiego. Bo, paradoksalnie, obawiano się, że za bardzo układa się z rządem. Zresztą sam Wyszyński tuż po wojnie nie był aż tak krytyczny wobec komunizmu, jak się powszechnie o tym mniema na podstawie jego późniejszych losów i wypowiedzi. Wielu przecież nadal nie może zrozumieć, dlaczego prymas nie stanął tak wyraźnie po stronie żołnierzy wyklętych, przynajmniej na początku.
Nie jestem historykiem, nie znam wszystkich faktów na tyle dokładnie, aby przesądzać, do czego kard. Stefan Wyszyński wówczas dążył. Pamiętając oczywiście o przełomowej jego wypowiedzi: non possumus. Nie zmienia to jednak obrazu tej wielkiej postaci, która wcale nie była tak jednoznaczna, jak się ją próbuje czasami rysować, stawiając po stronie opcji tradycjonalistów czy wręcz nacjonalistów. Nie, Wyszyński taki nie był. Nawet w osobistych kontaktach ze swoimi oprawcami był człowiekiem dialogu. Był księdzem wielkiego formatu, okazującym szacunek wobec wrogów. Niektóre sceny z jego więziennego życia są tego potwierdzeniem. Są poruszające, odsłaniają bowiem człowieka, który kochał, naprawdę kochał ludzi, także tych po drugiej stronie barykady.
Wciąż pracuje we mnie zdanie, jakie kard. Wyszyński powiedział w 1981 r. w Gnieźnie. Właśnie wtedy, gdy miał prawo odwoływać się do własnych krzywd i wzywać do ukarania wszystkich współpracowników komunistycznego systemu, powiedział, że teraz nie chodzi o wymianę ludzi, ale żeby ludzie się zmienili. Nie sugeruję, że prymasowi nie zależało na sprawiedliwości albo że nieważna była dla niego dziejowa prawda o zbrodniczym totalitaryzmie. On to wszystko wiedział, on to przeżył na własnej skórze. A jednak nie chciał, żeby obok sprawiedliwych wyroków pojawiła się fala wzajemnej wrogości, zemsty czy nawet przemocy. A mógł się takiego obrotu spraw spodziewać. Chciał go zatrzymać. Prymas prawdy nigdy jednak nie zdradził. Wiedział, kiedy i jak o niej mówić, aby nie stawiać jej w opozycji wobec miłości bliźniego.
Wyszyński łączył umiejętnie konserwatyzm z otwartością, nawet jeśli mamy dzisiaj prawo twierdzić, że niektóre soborowe reformy mogły być przez niego wprowadzone w Polsce wcześniej. Gdyby tak się stało, byłoby nam dzisiaj zdecydowanie prościej odnaleźć się w nowoczesnej demokracji i lepiej komunikować z laickim światem. Choć z drugiej strony, kto może być powodzenia takiego alternatywnego scenariusza absolutnie pewien?
Kard. Wyszyński mógł się więc czasem mylić, nie mieć zawsze racji. Papież Franciszek w adhortacji Gaudete et exsultate podkreśla, że nie chodzi o to, aby móc kandydata na ołtarze cytować jak Pismo Święte. Chodzi raczej o to, pisze papież, aby całe jego życie było świadectwem prawdy. A takim było zdecydowanie życie kard. Wyszyńskiego. Dlatego nie mamy dzisiaj prawa traktować jego wypowiedzi i postaw wybiórczo, wkładając go w ramy współczesnego podziału na opcje kościelne. Ani Wojtyły, ani Wyszyńskiego do takich ram wstawić się nie da. Jest wręcz odwrotnie, mimo różnic – o których mówi prof. Paweł Skibiński (s. 16) – obaj pokazali wyjątkową klasę, co znaczy pomimo różnorodności poglądów budować jedność w Kościele i we wszystkim zachować szacunek wobec ludzi, wobec wszystkich ludzi.