Ale kto, czy raczej co, owo zwycięstwo odnosi? Tu już odpowiedzi będą się różniły.
Zacznijmy od sędziego. Próbuję wyobrazić sobie, co przed głosowaniem w jego sprawie mógł czuć któryś z tych białych starszych panów, którzy nadal stanowią poważną część Senatu USA. Tacy jak my, sędzia Kavanaugh i ja, mają dziś pod górkę – myślał sobie zapewne ów senator. Oskarżają nas, że jesteśmy ostoją patriarchalizmu i domowej przemocy. Stąd bierze się pokusa, by zagłosować „za swoim”, na przekór lewicowo-liberalnym atakom. Ale obok czai się inna pokusa, równie silna: ulec dominującym nastrojom i dla świętego spokoju zagłosować przeciw. Do uszu senatora z pewnością dochodziły groźne pomruki rozfeminizowanego tłumu, zgromadzonego przed budynkiem Kongresu.
Czy podsądny jest czysty jak kryształ? Zapewne nie. Kto na przedmaturalnych prywatkach nie nadużywał alkoholu i nie zaczepiał dziewcząt, niech pierwszy rzuci kamieniem. Czy prawdomówność jego oskarżycielek budzi stuprocentowe zaufanie? Zdecydowanie nie. Wiadomo, że ich zeznania wspiera potężna presja polityczna. Ale też nie można w ciemno zawyrokować, że są one od „a” do „zet” wyssane z palca. Trudno to wszystko sprawiedliwie wyważyć.
I ostatecznie Brett Kavanaugh został sędzią Sądu Najwyższego. Zwyciężył rozsądek.
Inaczej wygląda przypadek Nadii Murad. Tutaj wszystko jest krystalicznie przejrzyste. Gdy w grudniu 2015 r. dziewczyna wystąpiła na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, dostojni reprezentanci zjednoczonych narodów świata chowali twarze w dłoniach. Ze współczucia czy ze wstydu? Tego się nie dowiemy. Ale jedno wiemy na pewno: ta dzielna młoda kobieta nie występowała tam dla kariery. Wyrwała się z piekła, aby opowiedzieć światu to, czego nie mogą mu powiedzieć tysiące niewolnic ISIS czy Boko Haram, czego nie powiedzą mu już jej matka oraz sześciu braci, zamordowanych przez terrorystów. Gdy sekretarz generalny ONZ wieszał jej na szyi medal, Nadia Murad, obciążona przecież doświadczeniem wielokrotnych gwałtów, bez oporu przyjęła jego serdeczne objęcia. Bo było warto.
Teraz też warto. I nie chodzi tu o samą Nagrodę Nobla, ale o tysiące, setki tysięcy milczących ofiar. Takich jak Lamija Baszar, inna jezydka, która dwa lata temu, z twarzą poparzoną kwasem przez oprawcę, odbierała europarlamentarną nagrodę imienia Sacharowa. O tej nagrodzie wie jednak mało kto, a o Noblu mówi cały świat. Także jej głosem mówi dziś Nadia Murad.
Podobnie ma się rzecz z Denisem Mukwege. Ten człowiek od lat, narażając życie, leczy ofiary zbiorowych gwałtów w Bukawu, miejscu, które od czasów Conrada bynajmniej nie straciło złej sławy „jądra ciemności”. Mukwege dostał już niejedną nagrodę. Wyczuleni na przypadek twórcy „Szlachetnej Paczki” mamy prawo wątpić, czy potrzebny był mu jeszcze ten Nobel. Ale był potrzebny. Prawda broni się mocą samej siebie, ale – wbrew przysłowiu – nie zawsze sama wychodzi na wierzch. Trzeba jej pomagać.