Logo Przewdonik Katolicki

Miłości do trędowatych nauczył się w obozie

Monika Białkowska
FOT. ARCHIWUM MISJONARZY WERBISTÓW.

Czym się zająć po wyjściu z obozu koncentracyjnego? Życiem! On się zajął, ale nie własnym. Swoje życie nadal oddawał innym.

Przez ponad 50 lat był misjonarzem w Indiach. W Puri, świętym mieście hinduizmu wybudował katolicki kościół i ośrodek dla trędowatych oraz szkołę i schronisko dla ich rodzin. Integrował chorych na trąd z resztą społeczeństwa. Sam w kontakcie z nimi nigdy nie używał rękawiczek. Przekonywał innych, że kupowanie od nich kur jest bezpieczne, dzięki czemu mieli źródło utrzymania. Dwa razy zgłaszano jego kandydaturę do Pokojowej Nagrody Nobla. Miejscowi nazywali go „Ojcem trędowatych”, a dziś modlą się za jego wstawiennictwem i nazywają go świętym.
O. Marian Żelazek, którego setną rocznicę urodzin właśnie obchodzimy, miłości nauczył się w obozie.
 
Na przekór złu
Zaczynał trzeci rok w zgromadzeniu werbistów, kiedy wybuchła wojna. 4 września 1939 r. złożył swoją pierwszą profesję. Kim wtedy był? Chłopakiem z podpoznańskiego Palędzia? Synem młynarza, jednym z siedemnaściorga dzieci? Nigdy w życiu nie widział jeszcze morza. Nie miał żadnych zadatków ani na podróże po świecie, ani na nominacje do Nagrody Nobla, ani na to, że znać go będzie pół świata. Ale marzył o dalekim świecie, chciał być misjonarzem.
W grudniu 1939 r. świętował jeszcze Wigilię. Nie wiedział, że to będzie jego ostania polska Wigilia, że już nigdy więcej nie spędzi jej w kraju. Aresztowano go w maju 1940 r., razem z innymi werbistami: klerykami i księżmi. Najpierw trafił do Fortu VII w Poznaniu, potem wywieziono go do Dachau, później jeszcze do Mauthausen-Gusen. Tam rozpoczął czas, który sam nazywał „drugim nowicjatem”. Być może ważniejszy niż ten pierwszy – i na pewno trudniejszy, bo miłość sprawdzana była w egzaminach praktycznych i każdego dnia. – Nie były to stracone lata – wspominał. – Tam dojrzewałem, tam zrozumiałem głębiej człowieka i życie.
O misjach nie przestawał marzyć. Zbierał też marzenia innych, tych, którzy umierali przed nim: jakby chciał ich marzenia i powołanie wypełnić, gdy oni musieli odejść. Jakby dobro trzeba było czynić na przekór wszelkiemu złu. Jakby on sam i jego współbracia wycierpieli już wszystko, co było do wycierpienia, więc innym należy się już tylko radość.
 
Przyjaźń z wrogiem
Plan przyszłego życia rodził się w obozie dzień po dniu, spotkanie po spotkaniu. Lekcja pierwsza była taka: wyciągnięta ręka nie zawsze prosi o jałmużnę. Kiedy pracował w kamieniołomach w Gusen, wracając po całym dniu ciężkiej pracy i z kamieniami na ramionach, zobaczył współwięźnia, który z trudem stawiał każdy krok. Odebrał od niego jego kamień i zobaczył, jak tamten uśmiechnął się od ucha do ucha. Kiedy później w Indiach budował szpitale dla trędowatych powtarzał, że to wszystko i tak jest łatwiejsze, niż tamto dźwiganie cudzych kamieni.
Lekcja druga była taka: człowiek nigdy nie jest do gruntu zły. O. Marian obserwował w obozie pewnego blokowego, który więźniów bił do krwi, a potem szedł do swojego pokoiku, żeby głaskać kota. Widział zło, ale też rozumiał, że to nie ludzka natura jest taka, że to wynaturzenie: człowiek się takim nie urodził, ale został w złu wyćwiczony.
Lata później w jego ośrodku dla trędowatych pojawił się doktor Kishore Mohapatra. Mohapatra był zaciekłym wyznawcą hinduzimu i braminem. Miał jeden cel: chciał śledzić o. Mariana w pracy, żeby donosić władzom o każdej próbie nawracania trędowatych, zakazanej przez prawo. O. Marian wiedział, że za każde takie doniesienie grozi mu deportacja z Indii, ale nie wyrzucił Mohapatry z ośrodka. Przeciwnie: zaprzyjaźnił się z nim. Dzięki temu doktor zrezygnował z pracy w szpitalu i pomagał o. Marianowi do końca życia.
 
Być jak anioł
Lekcja trzecia była taka: pomaganie daje radość. – Jak myśmy się starali robić dobrze! – wspominał jedną z sytuacji z obozu o. Marian. – Raz zapowiedzieli ćwiczenia karne. Trzeba było iść, wspinać się na kamienną górę. Każdy z nas wiedział, że to jest marsz po własne życie. Był taki starszy pan, jakoś mu tam nie szło. Podszedłem, chwyciłem go i razem doszliśmy. To nic nadzwyczajnego. Ale kilka dni później staliśmy w szeregach i starsi żalili się na młodych, że są bezwzględni, że nie zwracają na nich uwagi. I naraz słyszę głos: „To nieprawda! Jak szliśmy pod górę, to mnie taki młody człowiek jak anioł pochwycił i podprowadził”. Tak byłem nagrodzony za dobry uczynek. To zawsze radość, że się komuś pomogło!
O. Marian po latach mocno podkreślał, że nigdy w obozie klerycy nie zaniedbywali żadnej okazji do czynienia dobra. Więcej nawet: warunki obozowe traktowali wprost jako ćwiczenia w szukaniu kolejnych ku temu okazji. Kiedy któryś z nich miał imieniny, każdy ze sporej, 26-osobowej grupy oddawał solenizantowi kawałek chleba ze swojej niewielkiej porcji. Warunek był jeden: solenizantowi nie wolno się było tym dzielić. Ten raz w roku to on miał się najeść. – Nie miało sensu przeklinanie zła – mówił. – Wtedy złożyłem swój obozowy ślub, że jeśli wyjdę, to będę się starał być jeszcze lepszym: dla innych. Bo tam, gdzie godność ludzka jest poniżana, ogromną radością jest sprawianie, by czuli się jak dzieci Boże.
 
Święty na drutach
Lekcja czwarta była taka: słabość człowieka wymaga współczucia, nie potępienia. Wspominał o. Marian jednego ze swoich współbraci, który w 1939 r. wstąpił dopiero do nowicjatu, grał na skrzypcach i był duszą towarzystwa. Obóz okazał się dla niego zbyt trudny. – Chorował, miał rozwolnienie, krew się lała z człowieka – mówił o. Marian. – Zaczęło mu chodzić po głowie, że jest największym grzesznikiem. Zaczął mówić: „Muszę iść na druty elektryczne. One mnie tak ciągną…”. Dwa razy poszedł, dwa razy ktoś go jeszcze zatrzymał. Ale za trzecim razem mu się udało. Raniuteńko tam leżał. Jedną rękę miał w górze i widziałem jeszcze iskrę elektryczną. Zawsze uważałem go za największego męczennika, bo i na duchu był umęczony, i na ciele.
O. Marian wierzył, że jego przyjaciel jest w niebie. Czesław Golak jest obecnie jednym z 122 sług Bożych, wobec których we wrześniu 2003 r. rozpoczął się proces beatyfikacyjny.
 
Nie wolno pogardzać
Lekcja piąta była taka: nie ma murów. O. Marian nie przyjmował do wiadomości, że można z kimś nie szukać porozumienia. Dla każdego trzeba być dobrym. Jeśli tamten nie chce? On rozpaczliwie chce, a zachowuje się tak, bo myśli, że jest nielubiany. Trzeba okazać mu szacunek, a to skruszy mury. – Muszę człowieka uszanować – przekonywał. – Nie jego zasady, bo z jego zasadami będę walczył, ale muszę mu okazać szacunek jako człowiekowi. Nie wolno mi nim pogardzać.
Wierzył również, że wiara w Chrystusa promieniuje i zmienia również tych, którzy w Niego nie wierzą. Jeśli tylko jest głoszona czynami miłości, zmienia świat, choć ten nie staje się wprost chrześcijańskim. – To się dzieje, kiedy się zwraca uwagę na drugiego człowieka – przekonywał. – Choć w ich religiach tego nie ma, oni się tego od chrześcijaństwa w pewnym stopniu uczą. Uczą się o Bogu pełnym miłości. To ma na nich wpływ.
 
Chcesz czy nie
Lekcja siódma jest taka: to zmartwychwstanie. O. Marian był świadomy, że życie w obozie koncentracyjnym nie było tylko epizodem, nie było tylko trudnym doświadczeniem, ale miejscem, w którym wyznaczony został cały kierunek jego życia. Wspominał kiedyś swoje powojenne spotkanie z młodymi Polakami, zwiedzającymi obóz w Dachau. – Pytali mnie, jak mogę tu przyjeżdżać, to takie okrutne miejsce. Odpowiedziałem, że dla nas to też było okrucieństwo, ale myśmy tu zmartwychwstali. 29 kwietnia 1945 r. naraz byliśmy wolni. Miłując Boga, musimy miłować drugiego człowieka. Czy się chce, czy nie, do końca naszego życia trzeba to robić. Ta miłość do drugiego człowieka przyjdzie z miłości ku Panu Bogu.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki