H.S.: Byłem kiedyś na meczu Borussi Dortmund. I przeżyłem tam rodzaj rytualnego spektaklu. Stadion niby wielka świątynia pod gołym niebem. 40 tysięcy ludzi. Wszyscy w szalikach, które wyglądały jak stuły albo części stroju śpiewaków gospel. Wszędzie puchary – piwa oczywiście, które kupowano przed wejściem. Chóralne śpiewy. W pewnym momencie rozbłyskują potężne światła. Na murawę dostojnie wkraczają ni to kapłani, ni bogowie. Rozpoczyna się walka dwóch światów – dla widowni jeden jest zły, drugi – dobry. Każda z drużyn nosi szaty w symbolicznym kolorze, a piłka od czasu do czasu zanurza się w mitycznej przestrzeni, co wywołuje entuzjazm, stan ekstatyczny. „Święta liturgia”...
M.B.: Ale to porównanie meczu piłkarskiego czy kibicowania do religii nie jest nowe. Jakiś czas temu choćby naukowcy z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika ładnie to rozpracowali. Bóstwo to klub sportowy, stadiony są sanktuariami i miejscami pielgrzymek – nawet jeśli akurat nie ma meczu! – i to one zastąpiły dawne gotyckie katedry, górując nad miastami. Barwy klubowe i gadżety są relikwiami, wieszanymi na ścianach i chronionymi przed profanacją. Kapłanami są liderzy, prowadzący doping na trybunach. Sami kibice też mogą być podzieleni podobnie jak wierzący na fundamentalistów, ortodoksów, kibiców małej wiary, wierzących niepraktykujących, dewotów i ateistów.
H.S.: Zgoda, już w 1967 r. José Luis Sampedro, jeden z najlepszych piłkarzy hiszpańskich, wpadł na pomysł przedstawienia meczu piłkarskiego jako rytu. Ale ja chcę powiedzieć coś więcej. To, że dla wielu z nas udział w widowisku piłkarskim, oglądanie transmisji telewizyjnych z mundialu staje się namiastką, ersatzem życia religijnego. Zeświecczone życie nieraz naśladuje religię. Warto sobie z tego zdawać sprawę. I warto pamiętać, że jednak zdecydowanie różni kibicowanie od religii. Zwróciła na to kiedyś uwagę luterańska biblistka Margot Käßmann. Powiedziała, że OK, ale ona nie słyszała nigdy, żeby człowiek chory na raka albo jakikolwiek głęboko cierpiący zaczął wołać: „Dopomóż mi, o Borussio Dortmund!”.
M.B.: To znaczy, że nie ma co demonizować „religijności” sportu. Może po prostu poszukać w nim tego, co dobre? Tego, czego wszyscy (kobiety też!) w nim szukamy? Mnie na przykład niezmiennie zachwyca jego aspekt wspólnototwórczy. Czasem jesteśmy „za kimś” (gdy kibicujemy Polakom), czasem „przeciwko komuś” (gdy odpadają Niemcy, wyraźnie zmniejszając tym samym gorycz naszej porażki) – ale to jest przestrzeń, w której się spotykamy zupełnie niezależnie od ogromnych dziś podziałów, wręcz przepaści między tymi, którzy są, umownie mówiąc, po stronie rządu albo opozycji. To jednak jest chwila jakiejś ulgi. I ta ulga niesie odkrycie, jak uczniów na górze Tabor: „Dobrze nam tu być!”.
H.S.: Tylko zauważ, że tak jest w przypadku drużyn narodowych, w ligowych dzieje się wręcz przeciwnie. Ja za to mam inny pozytywny aspekt sportu. Pamiętam z dzieciństwa, jak robiło się bramki z tornistrów, a potem zaczynało się wybieranie do drużyn. To była bolesna operacja, bo najgorsza sierota (czyli ja) zostawała na koniec. Ale kiedy już ten najgorszy był wmontowany w drużynę i zaczynał grać, to był równy innym. I kiedy mu się udawało obronić czy strzelić bramkę, wszyscy się cieszyli. To było jakieś wychowanie do wspólnoty, kiedy człowiek ledwo ziajał, ale grał, żeby innych nie zawieść.
M.B.: To u mnie jakoś mniej w piłkę nożną się grało. Byliśmy dziećmi „Wyścigu Pokoju” i fanami Lecha Piaseckiego, urządzaliśmy własne wyścigi kapslami na piasku, kiedy wygrywał ten wyścig w 1985 r. Coś w tym jest, że zwycięzcy pociągają za sobą następnych. Że chcemy patrzeć, jak ludzie przekraczają swoje i w ogóle ludzkie granice. Kylian Mbappe, dziewiętnastolatek z reprezentacji Francji z tych mistrzostw. Strzelił dwie bramki w jednym meczu, biega szybciej niż Usain Bolt, rekordzista świata w sprincie – a na dodatek deklaruje, że wszystkie zarobione na mistrzostwach pieniądze oddaje na cele charytatywne, na niepełnosprawne dzieci. Jak się nie zachwycać?
H.S.: I jak się nie zachwycać pięknem bramki Ronaldo czy obroną „jedenastek” przez Schmeichela i Subasicia w meczu Dania – Chorwacja?
M.B.: Ale skoro o dzieciństwie mówiliśmy, to trzeba też wspomnieć o jeszcze jednej nauce ze sportu: o nauce gry. Gra jest czymś bardzo ludzkim. Zwierzęta też się bawią, ale bez ustalonych wcześniej reguł. I małe dziecko trzeba przestrzegania tych reguł uczyć, pokazując że zabawa to połączenie lekkości i fantazji z trzymaniem się zasad.
H.S.: Nie zapominajmy jednak, że sport to nie jest rzeczywistość idealna. Są w nim i punkty bolesne, nie oszukujmy się. Są gorsząco wręcz ogromne pieniądze: nie widzę powodu, dla którego facet biegający za piłką miałby zarabiać kilkaset razy więcej niż pielęgniarka. Jest doping. Są faule i jest to niemęskie udawanie cierpienia w przypadku nawet najmniejszego faulu – albo nawet i bez faulu. Powtarzamy: „Najlepszy mundial od lat”, zapominając (?), że zorganizował go dyktator, chcący w ten sposób przykryć wojnę, podczas której co dzień ginie kilku naszych pobratymców. Jest i propaganda, kiedy politycy przyjeżdżają na mecze po to, żeby się pokazać i zdobyć przy okazji punkty dla siebie.
M.B.: I to słusznie nas gorszy: ale przecież nie sam sport, tylko to, że ktoś go niesportowo wykorzystuje! A to znaczy, że jednak jest w nas jakieś przeczucie nienaruszalności sacrum: każdego, również sacrum sportu. I wciąż się zastanawiam, co nas tak w sporcie ciągnie: że nawet, jeśli na co dzień nie jestem kibicem, to wiem, że ci są „nasi”, a kiedy naszych nie ma, i tak daję się porwać i oglądam dwudziestu dwóch facetów na boisku?
H.S.: Specjaliści mówią, że oglądamy choćby dlatego, że nie wiemy, jak to się skończy. To jednak różni sport od religii i mecz od liturgii: we Mszy św. doskonale wiemy, jak to się skończy. Tak czy inaczej, chyba nikt nie potrafi wyjaśnić nam do końca fascynacji futbolem. Teologicznie mówiąc, futbol pozostaje tajemnicą. Tajemnicą, na której można się zatrzymać, redukując swoje niedziele do oglądania meczów. Ale może także otwierać oczy na Tajemnicę gry, życia, sensu (te reguły!)... Dlaczego najważniejsze widzi się sercem? Dlaczego w sprawach sensu, miłości, godności, piękna, gry nie wystarczy tylko rozum? Dlaczego potrzebna jest wiara, zaufanie? Ciekawe, prawda?
Ks. prof. Henryk Seweryniak prof. dr hab. teologii fundamentalnej, przewodniczący Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce.
Dr Monika Białkowska doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”.