Logo Przewdonik Katolicki

Szpital nie tylko polowy

FOT. ROBERT WOŹNIAK, AGNIESZKA ROBAKOWSKA/PK

Monika Białkowska: To jak – powyciągamy trochę prywatnego życia i sprawdzimy, czy to też miejsce teologiczne? Niech się Ksiądz przyzna, że wylądował w szpitalu…

Ks. Henryk Seweryniak: Przyznaję: wylądowałem.
 
M.B.: Wychowywałam się w szpitalu. Mama pracowała w służbie zdrowia, wtedy się dzieci do pracy zabierało, więc to był mój świat. I zapach, i ludzie w białych fartuchach, i szpitalny język i urządzenia czy gabinety kojarzą mi się raczej z krainą dzieciństwa niż z nieszczęściem i chorobą.
 
H.S.: Zwykle jednak szpital kojarzy się z chorobą i strachem. Ile razy przejeżdżałem koło szpitala na rowerze, modliłem się, żeby tam nie trafić. Aż tu nagle... zawał. Jest słoneczna sobota, a mnie nagle łapie potworny ból. Próbuję to rozchodzić, piję wodę, mija na chwilę, a potem jeszcze większy ból. Dzwonię do pani Joli, znajomej pielęgniarki, a ona mówi, żebym podjechał do szpitala, tam jest na dyżurze świetny lekarz, on sprawdzi. Wsiadam w samochód, jadę, lekarz nawet nie czeka, tylko szybko robi EKG. Zaczyna iść odczyt, a ja słyszę głośne: „O, Jezu!”. Chwyta za telefon i dzwoni po karetkę, bo w tym szpitalu nie ma oddziału kardiologicznego.
 
M.B.: Zimno się Księdzu zrobiło ze strachu?
 
H.S.: Wcale nie! Mówię, że sam mogę pojechać do tego drugiego szpitala, w czym problem? Dostałem garść leków, czuję się dobrze. A on, że człowieka na progu śmierci nie będzie samego samochodem wysyłał! Karetka na sygnale przejeżdża pod moimi oknami, pokazuję sanitariuszowi, że to tu mieszkam. Zajeżdżamy, jakaś pracownia hemodynamiczna, w niej angiograf – pojęcia zresztą nie mam, co to. Każą wszystko z siebie zrzucić, kompletna nagość. Dopiero to staje się trudnym doświadczeniem. Jedna z pań pielęgniarek z pełnym wyczuciem tłumaczy, że choć to niełatwe, nie ma czego się krępować, dla nich to codzienność, normalność. Ujęła mnie jej delikatność.
 
M.B.: Mama mówiła, że to naprawdę nie robi na nich żadnego wrażenia.
 
H.S.: Brzydoty też nie zauważają?
 
M.B.: Czy jeden siedemdziesięciolatek jest bardziej pomarszczony od drugiego? A oni takich siedemdziesięciolatków mają po kilkunastu dziennie. To jest tak powszednie, że niewidzialne.
 
H.S.: A jednak człowiek przeżywa tę przykrytą prześcieradłem nagość... Mnie się skojarzyła z dziesiątą stacją drogi krzyżowej. I z ludzką bezradnością. Stół operacyjny, miarowe odgłosy pomp, zegarów. Jestem przytomny, pod znieczuleniem. W przerwach pomiędzy poleceniami wydawanymi pielęgniarkom lekarz precyzyjnie wyjaśnia mi, co będzie robił. Nie słyszałem wcześniej o stentach, a tu on mówi mi, jak będą wprowadzane, pod jakim ciśnieniem, ile ich będzie i dlaczego za kilka dni trzeba będzie wprowadzić następne. I mogłem sobie wyobrażać ten balonik, który wędruje prawie do samego serca, dociera do tętnic wieńcowych. Wiesz, że one tak się nazywają, bo wyglądają jak korona cierniowa na Sercu Jezusa? To też, zresztą nie bez satysfakcji, wyjaśni mi potem jeden z kardiologów. Na razie jednak słyszę tylko pomiędzy odmawianymi za nich dziesiątakami różańca, jak profesjonalnie się komunikują. A potem, już w nocy, kończą. I słyszę, jak młody lekarz mówi do asystentki: „Ten Bóg to chyba musi istnieć, jak go z tego wyciągnął”.
 
M.B.: Ale rozumiem, że bardziej Księdza urzekło samo tłumaczenie kolejnych działań lekarzy niż ta ostatnia konkluzja?
 
H.S.: Konkluzja też, w końcu żyję! Potem okaże się, że dzięki szybkiemu tempu i profesjonalizmowi serce zostało praktycznie nienaruszone. Na razie jestem zachwycony czymś, co nazywam cudem medycyny. Cudem, bo profesjonalny, nowoczesny sprzęt musi spotkać się z kompetencją kardiologa. Ale też z tym, że pewnie o 22.00 pada już z nóg, ale robi swoją robotę. I z tym, że ma siłę mi to wszystko tłumaczyć. Jest coś pięknego w tym współczesnym szacunku dla pacjenta, którego traktuje się podmiotowo. Kolejne moje odkrycie w tym doświadczeniu, to relacje. Wiozą mnie po operacji na salę, jest mi nawet wesoło, żartuję do pań pielęgniarek, że to ja powinienem pchać ten wózek, a nie one. Aż widzę twarze moich przyjaciół, którzy nie potrafią ukryć przejęcia. Nagle staje się ważne, że oni tu są. Że życie z przekonaniem, że sobie radzę, że panuję nad tym wszystkim, okazuje się puste. Potrzebuję ludzi, przed którymi wcześniej za bardzo uciekałem. W niedzielę przyjeżdża mój biskup, zmęczony, po jakiejś wizytacji. Żartuję, że mi głupio, że nie założyłem medalika. A on rozpina sutannę, koszulę, zdejmuje swój szkaplerz i mi go podaje.
 
M.B.: Uwierzył Ksiądz wreszcie, że nie jest sam? Że to nie jest fajne być samemu?
 
H.S.: Coś w tym jest… Zwłaszcza kiedy dowiaduję się, ilu się modli, albo gdy w przy łóżku pojawiają się ludzie, o których wcześniej myślałem, że są bardzo daleko, a oni przysiadają się blisko i pochylają jak przyjaciele. To samo przy innych łóżkach. Do moich sąsiadów też zjeżdżają się goście. Jak oni ze sobą rozmawiają! Jak czule mówią żony do mężów, jak oni, twardzi mężczyźni, których bym o to nigdy nie podejrzewał, czule zwracają się do żon! „Kochanie”, „Skarbie”… Dawno nie spotkałem się z taką dawką czułości.
 
M.B.: Naprawdę nie wierzył Ksiądz, że ludzie, którzy się kochają, są dla siebie czuli nawet po miesiącu miodowym?
 
H.S.: Dużo się nauczyłem… Tego, że w szpitalu łatwiej nawiązuje się relacje, bo tam naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami. Ta nagość i „życie na włosku” powodują, że pacjenci inaczej patrzą na księdza, a ksiądz dostrzega powagę, tak, powagę – życia rodzinnego, małżeńskiego. I stary apologeta, wróg bożka postępu, dostrzega, jakie wspaniałe są osiągnięcia medycyny, i jak porywający profesjonalizm lekarzy, pielęgniarek. Tak naprawdę wiele rzeczy ulega tam przewartościowaniu. Przed zawałem zdawało mi się, że już nie zmienię żadnych życiowych zwyczajów: a tu nagle zaczynam chodzić spać inaczej, jeść inaczej, pracować inaczej. Nie siedzę po nocach, żeby zobaczyć finał Ligi Mistrzów i świat się od tego nie wali. I wszystko staje się proste, nie ma żadnego męczeństwa w diecie, w dopołudniowych ćwiczeniach, rehabilitacji!
 
M.B.: Nowa jakość życia?
 
H.S.: Zaczynam rozumieć papieża Franciszka, który używa często takich słów jak „kruchość” i „czułość”. I wiem, że ta czułość naprawdę jest fajna. Tylko tego jego „szpitala polowego” wciąż sobie poukładać nie umiem, nie rozumiem.
 
M.B.: Przecież Ksiądz wie, jak się pracuje w szpitalu polowym. Tam najważniejsze jest ratowanie życia – nawet jeśli w trakcie nie są zachowane procedury, jeśli ranę zaszywa się czymkolwiek, a nie sterylną nicią. Można operować bez narzędzi, bez narkozy, byle ocalić człowieka. Na zasady, sterylność, higienę i spokojne doprowadzenie do pełnego zdrowia przyjdzie czas.
 
H.S.: Ale papież mówi tak o Kościele. Nie jest to za wąska metafora? Naprawdę jesteśmy w sytuacji, gdzie tak radykalnie trzeba ratować ludzkie życie?
 
M.B.: To duchowe? Papież widzi, że w wielu przypadkach już tak. A szpital polowy to nie jest metafora dla wszystkich, tylko dla tych właśnie ginących. Dla tych, którzy takiego szpitala potrzebują. Tam nie jest ksiądz pacjentem, tylko lekarzem, a przynajmniej jakimś porządnym pielęgniarzem!
 


 
Ks. prof. Henryk Seweryniak prof. dr hab. teologii fundamentalnej, przewodniczący Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce.
Dr Monika Białkowska doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki