Nie tej „październikowej”, o której uczono nas w szkołach, a gdzieniegdzie uczy się nadal. To wielkie kłamstwo historii. I nie chodzi tu o to, czy „rewolucja październikowa” była czy też nie była najważniejszym wydarzeniem w dziejach świata. Rzecz w tym, że jej w ogóle nie było. Był pucz bolszewicki, udany, a więc skuteczny, ot i wszystko. W momencie ataku bolszewików na petersburski Pałac Zimowy rewolucja, ta prawdziwa i jedyna, trwała już od kilku miesięcy. Wybuchła 23 lutego (według starego kalendarza) albo 8 marca 1917. Zresztą nieważne jak liczyć, istotne jest, że począwszy od tej daty nasz świat stał się już innym światem.
Cofnijmy się wyobraźnią do tamtych utraconych dni. Na początek wybierzmy się może w podróż koleją. Obojętnie z jakiego dworca Europy, a nawet innego kontynentu. Pierwsze, co rzuca nam się w oczy, to czystość, ład i porządek. Posadzki peronów, przeszklenia dużych okien poczekalni, witryna dworcowego bufetu – wszystko raduje wzrok świeżością. Pucybut czyści nam cholewki, gazeciarz wciska do ręki pachnące farbą wydanie kuriera, duży ścienny zegar punktualnie wskazuje godzinę. Gdzieś tam zapewne coś poszło nie tak, jak trzeba – jednak tutaj, na kolejowym dworcu, wszystkie sprawy toczą się przeznaczonym sobie trybem. Do rzeczonego lutego-marca 1917 każdy dworzec był z zasady traktowany jak wizytówka cywilizacji. Brudne, zapuszczone dworce, wypełnione przelewającą się tam i z powrotem masą ludzką, dworce niebezpieczne – to wynalazek ostatniego stulecia. Z powodzeniem przetestowany w pierwszych dniach rewolucji, w Piotrogrodzie, jak wówczas zwano Petersburg.
Idylla przeszłości? Dobrze, wobec tego niech będzie, że ukradziono nam walizkę. W końcu również przed 1917 rokiem istnieli złodzieje. Biegniemy na posterunek. Dyżurny policjant, zamiast ziewać nad protokołem, spieszy do poczekalni, by złapać sprawcę kradzieży. Złodzieje oczywiście zdążyli się już ulotnić, my jednak, mimo straty, czujemy pewną satysfakcję: oto władza autentycznie postarała się nam pomóc. Bo władza sprzed 1917 roku z zasady wierzy „dobrym obywatelom”, przynajmniej tym odzianym w krawaty. Po wywołanym kradzieżą zamęcie chcemy się wyciszyć i pytamy o drogę do najbliższej kaplicy. Policjant chętnie nas tam odprowadza. To jego obowiązek. Państwo czuje się sojusznikiem i obrońcą ludzi wierzących, bo właśnie oni składają się na zbiór „dobrych obywateli”.
Zaimprowizowana tu historyjka ze świata sprzed rewolucji dziś nie mogłaby się wydarzyć. Czy to dobrze, czy źle? Oceńcie Państwo sami.