Nasz profesor wyjaśniał, jak należy to dzieło rozumieć: jako ironicznie podważenie mitu artysty geniusza, który obojętnie co zrobi, stanie się to przedmiotem kontemplacji, podziwu, ale też operacji na rynku sztuki. Nadal jednak nie mogłem przejść z tym do porządku dziennego. Odwiedziłem mojego kolegę z liceum, z którym przyjechałem do Poznania studiować: ja – historię sztuki, on – ekonomię, i od razu podzieliłem się świeżo nabytą wiedzą. Pamiętam do dziś jego reakcję, choćby dlatego, że bardzo go ceniłem, był najzdolniejszy z całego liceum, a przy tym bardzo koleżeński i zawsze gotowy pomóc. Tym razem jednak po prostu mnie wyśmiał. Zabolało mnie to. W mojej głowie musiał zajść błyskawiczny proces ważenia autorytetów – profesora i kolegi. Wygrał profesor. Nie mogło być inaczej. Uznałem, że kolega się po prostu nie zna, nie jest dopuszczony do elitarnego kręgu znawców sztuki XX w. Wiele dzieł, wewnętrznie pustych, ale bardzo radykalnych, może być pojmowanych jako istotne na zasadzie istnienia określonej publiczności, której stają się one jednocześnie kamieniem probierczym. Niewiele to ma wspólnego z racjonalnym procesem, choć dzieła te są analizowane często na wysokim intelektualnie poziomie. Założeniem wstępnym jest jednak wejście do zamkniętego kręgu osób, wyraźnie odróżniającego się od innych, traktujących dany wytwór jako dzieło sztuki. Następuje tautologiczny związek: dzieło sztuki stanowi dla nas coś istotnego, bo zaliczamy się do elitarnej grupy, która uważa je za dzieło sztuki.
Dlaczego o tym piszę? W czasie jednej z wakacyjnych wędrówek odwiedziłem mojego kolegę z dawnych lat. Zrobił duża karierę w swojej branży. Mieszka w wielkiej europejskiej metropolii i zajmuje się finansami na wielką skalę. Ostatnio zaś zainteresował się sztuką. Spędziliśmy niezwykle sympatyczny dzień, wędrując po galeriach i muzeach, rozmawiając o sztuce i innych sprawach. Kiedy wróciliśmy późnym wieczorem do domu, dość mocno zmęczeni, mój kolega nagle o czymś sobie przypomniał: „Słuchaj, widziałem ostatnio znakomitą wystawę, takiego włoskiego artysty, świetną, nie pamiętam nazwiska, ale mam gdzieś tu katalog…”.
Podszedł do półki i po chwili podał mi elegancko wydaną książkę. Otworzyłem na chybił trafił i przeczytałem napis pod reprodukcją: Piero Manzoni, Merda d’artista.