Oboje twierdzą, że kiedy się spotkali, żadne nie pomyślało nawet o tym, że mogliby być małżeństwem. – Będąc na studiach modliłam się o dobrego męża przez wstawiennictwo Jerzego Ciesielskiego i aktywnie działałam w duszpasterstwie u św. Anny. Tam też poznałam Andrzeja, który wtedy mało się udzielał. Dopiero podczas organizacji wizyty Ojca Świętego Benedykta XVI na błoniach Andrzej zaangażował się i pomagał. Wtedy zobaczyłam, że naprawdę można na niego liczyć.
To był czas, w którym trochę zbliżyli się do siebie, ale przed nimi był jeszcze burzliwy rok – rozumieli się bardzo dobrze, ale wiele rzeczy im wciąż w sobie przeszkadzało – mówi Sylwia. – Uciekałem od tej znajomości, bałem się, ale kiedy np. porównywałem sobie Sylwię z innymi dziewczynami, to widziałem jasno, że żadna nie ma szans – opowiada Andrzej. – Ja również wyszukiwałam powody, dla których to nie mógłby być on, ale wiedziałam, że tak naprawdę tym, co najbardziej przeszkadzało był fakt, że Andrzej jest ode mnie młodszy. I dopiero rok później, podczas duszpasterskiej pielgrzymki do Rzymu naprawdę zaiskrzyło. – Po powrocie Andrzej wziął mnie na spacer, w trakcie którego zapytał, czy zgodziłabym się na zmianę charakteru naszej relacji. Zgodziłam się. Kiedy wracaliśmy, on zaproponował modlitwę różańcową. To mnie ujęło i zaimponowało mi. Wtedy poczułam, że naprawdę chcę tej znajomości i jest dla mnie ważna.
Mam najlepszego męża
Mówią, że do tej pory mają zwyczaj odmawiania Różańca podczas spacerów. I czują, że nieraz ludzie, którzy ich mijają dziwnie się patrzą, ale ich to nie peszy. Podkreślają też, że wzajemnie traktują siebie jako dar od Pana Boga, bo wspomniany spacer odbył się chwilę po tym, jak każde z nich, osobno, zawierzyło Bogu swoją drogę, zgadzając się w pełni na Jego wolę. Sylwia mówi, że choć na początku nawet nie myślała, że mogłaby się związać z Andrzejem, to teraz wie, że ma najlepszego męża, jakiego mogła sobie wymarzyć.
Narzeczonymi zostali w październiku, a ślub wzięli w lipcu następnego roku. – Kiedy zapadła już decyzja o wspólnym życiu, nie chcieliśmy tego przeciągać.
To był znak
Dzieci (Piotrusia Bożydara i Klarę) też postrzegają jako wielkie dary Boga. Zawsze je chcieli mieć, choć zaraz po ślubie nie starali się o nie jakoś szczególnie. Andrzej wspomina tu pamiętne Boże Narodzenie, kiedy zaprosił Jezusa do ich rodziny, zaznaczając, że jeśli chce niech przyjdzie w postaci małego dzieciątka, na które od teraz otwarli się w pełni. I rzeczywiście, niedługo później byli już rodzicami. Urodził się Piotruś Bożydar. Z drugim maluszkiem było podobnie: Sylwii skończył się urlop macierzyński i stanęli przed decyzją czy wracać do pracy, czy postarać się o kolejne maleństwo, skoro i tak je planowali. Wybrali więc drugą opcję i znów Pan Bóg pobłogosławił im niemal natychmiast. Tak przyszła na świat Klara. Wcześniej jednak okazało się, że Sylwia ma kamień w drogach żółciowych. Została zakwalifikowana na zabieg, który stawiał pod znakiem zapytania jej karmienie Piotrusia. – Dużo się wtedy modliliśmy. Byłam umówiona z chirurgiem na zabieg, przed którym jednak dostałam ogromnych bólów. Okazało się potem, że kamień został wydalony przez organizm. Lekarz powiedział, że takie przypadki, owszem, zna, ale tylko z książek. Dla nas to był ewidentny znak – opowiada Sylwia.
Dojrzewali w duszpasterstwie
Kiedy pytam, jak dojrzewała ich wiara opowiadają o doświadczeniu wspólnoty na studiach. – Ja pochodzę z małej miejscowości na Podkarpaciu – zaczyna Sylwia. – Zawsze jakoś ciągnęłam do Kościoła, ale u nas nie było żadnej parafialnej grupy. Kiedy więc dostałam się na studia do Krakowa, postanowiłam, że pójdę do duszpasterstwa akademickiego. Trafiłam do św. Anny i od razu bardzo się zaangażowałam. To właściwie tam zaczęłam świadomie wierzyć i kochać Jezusa. Cieszę się, że tam trafiłam – opowiada. – Ja też właściwie od dziecka byłem blisko Kościoła: ministrantura, KSM, czułem się silny duchowo. Ale kiedy przyjechałem do Krakowa, okazało się, że aż tak silny to nie jestem.. Niby chciałem iść do duszpasterstwa, ale nie pasowało mi, że te spotkania były tak późno. Wreszcie za namową kolegi trafiłem na kurs Filipa. Tam pierwszy raz doświadczyłem Boga i poczułem Jego bliskość – opowiada Andrzej. Zaznacza jednak, że swoje życie, bezgranicznie i prawdziwie oddał Jezusowi dopiero pół roku później. – Miałem problem, żeby zawierzyć Jezusowi siebie, swoje plany i marzenia. Bałem się, że jeśli Mu zaufam, to wtedy Bóg pokieruje moje życie wbrew mnie, że będę nieszczęśliwy. Udało mi się jednak dojrzeć i wtedy się uspokoiłem. Gdy powierzyłem Jezusowi wszystko, poczułem się naprawdę wolny i szczęśliwy. Taki paradoks, że im więcej się odda Bogu, tym więcej łask On udziela. To właśnie Bóg postawił na mojej drodze wspaniałą kobietę – Sylwię.
Teraz, już jako małżonkowie z trzyletnim stażem zgodnie twierdzą, że formuła duszpasterstwa już się dla nich wyczerpała i szukali nowej, rodzinnej wspólnoty. Trafili do Kręgów Rodzin Domowego Kościoła. – W tym roku wybieramy się na rekolekcje, chcemy wzrastać – mówią zgodnie.
Niespodzianka
Czasu na randki mają niewiele, głównie ze względu na małe dzieci, które wymagają uwagi i poświęcenia. – Ale kiedy jedziemy do rodziców, to czasem uda nam się gdzieś razem wyskoczyć. A ostatnio mój mąż zrobił mi niespodziankę. Poprosił, żebym zrobiła kanapki na kolację, ale muszą być gotowe na 16.00. I nie było dyskusji. Więc zrobiłam, a wtedy okazało się, że ustalił ze znajomymi, że zaopiekują się dziećmi (więc musieli mieć kanapki na kolację), a mnie zabrał do kina i na spacer – opowiada Sylwia, a Andrzej uśmiecha się delikatnie, a uśmiech ten zdaje się mówić „tak było”.
Dwie świece
Kiedy pytam ich o wspólną modlitwę, to mówią – od zawsze. I rzeczywiście swoją drogę rozpoczęli Różańcem (pomysł Andrzeja) i nawet przed zaręczynami modlili się (również pomysł Andrzeja, bo Sylwia nie wiedziała wtedy, co za chwilę się stanie), a teraz w małżeństwie od jakiegoś czasu praktykują modlitwę rodzinną. – Nasze dzieci są jeszcze małe, nie rozumieją tego, ale chcemy je przyzwyczajać i dawać im przykład.
Opowiadają też, że kiedy Piotruś zaczął się nieco buntować, to wymyślili, że będą zapalać dwie świece, tak żeby każde zajęło się swoją. Dzieci są zaabsorbowane i grzecznie uczestniczą w modlitwie. Swego pierworodnego synka nazywają też ich drugim sumieniem. Dlaczego? Otóż Piotruś przyzwyczaił się, że kiedy rodzice idą do Komunii św., on z nimi, by otrzymać błogosławieństwo. Sylwia opowiada o czasie, kiedy zwlekała ze spowiedzią i podczas Mszy św. nie mogła przystąpić do Komunii. Piotruś jednak tego nie rozumiał i ciągnął ją na siłę, wiedział bowiem co teraz ma nastąpić. Ona tłumaczyła mu, ale nie chciał słuchać. – Było mi wtedy tak przykro. Wszyscy ludzie wokół widzieli, że dziecko ciągnie, a mama nie może iść… Po tym wydarzeniu najszybciej, jak było to możliwe, poszłam do spowiedzi – opowiada.
Pomnażać sukcesy
Sylwia obecnie nie pracuje zawodowo, ale zajmuje się wychowaniem dzieci. Decyzję taką podjęli wspólnie dla dobra maluchów. – To jest teraz czas na zawiązanie więzi, chcę mieć potem z nimi kontakt, jak będą dorastać i wiem, że trzeba to wypracowywać już teraz. Poza tym twierdzę, że czasem pójście do pracy i oddanie dziecka opiekunce jest po prostu pójściem na łatwiznę. O wiele więcej poświęcenia wymaga pozostanie w domu i czuwanie nad nimi, jeśli oczywiście jest taka możliwość – dodaje.
Chcieliby mieć więcej dzieci, bo twierdzą, że dla nich to lepiej, lepiej się wychowują. – Poza tym cieszymy się z nich ogromnie, a przecież sukcesy trzeba pomnażać – dodaje Sylwia i znów zaczynamy się śmiać.
– Zatem oboje jesteście przekonani, że to Pan Bóg was połączył i że byliście dla siebie?
– Absolutnie tak – odpowiadają bez zastanowienia.
Nie mam więcej pytań.