W odkrywaniu modlitwy pomogła mi niedawno czteroletnia Kasia, która w minione wakacje przyjechała ze swoimi przybranymi rodzicami na rekolekcje do naszego klasztoru. Tak żywego i ruchliwego dziecka jeszcze nie widziałem.
Podczas jednej z Mszy św. w naszej kaplicy Kasia coś zawzięcie malowała; później widziałem, że cała kartka była zamazana bez ładu i składu.
Czego nauczyła mnie Kasia?
W pewnej chwili skończyła swe dzieło, wzięła kartkę i poszła do pierwszej ławki, gdzie siedział tatuś. Wyciągnęła rączki prosząc, żeby wziął ją na ręce. Krzysiek oczywiście spełnił jej prośbę, a Kasia wtuliła się w niego najmocniej jak potrafiła. I tak siedziała na jego rękach prawie kwadrans.
Wszyscy śpiewali psalmy Nieszporów, potem słuchali liturgii słowa, a to dziecko robiło wszystko, aby być jak najbliżej tego, od kogo było całkowicie zależne – jak najbliżej tatusia. To była jej najszczersza modlitwa.
Modlitwa jest dla mnie nieustannym staraniem o to, aby być jak najbliżej Tego, od którego jestem całkowicie zależny, Tego, kto rozumie mnie lepiej niż ja sam siebie, Tego, kto jest mi bliższy niż ja sam sobie. Czy jestem w kaplicy, czy na spacerze, zapracowany czy skupiony – chcę żyć przed Nim, z Nim i według Jego pomysłu, nie własnego.
Zawieszony na nitce miłości
Jeszcze niedawno chwile modlitwy były dla mnie często męczarnią albo stratą czasu. Dziś dochodzę do wniosku, że największą trudnością było dla mnie to, że nie wiedziałem, kim On jest. Nie znałem Go, nie uważałem, by kontakt z Nim był mi jakoś szczególnie potrzebny.
W jaki sposób zatem nauczyłem się modlić? Nie nauczyłem się sam, ale nauczył mnie On: wystarczyło kilka sytuacji po mistrzowsku przez Niego wyreżyserowanych, abym się przekonał, że – tak jak Kasia jest we wszystkim zależna od swoich rodziców – jestem po prostu zawieszony na tej nitce miłości, którą On dla mnie spuszcza z nieba. Po jednym z takich wydarzeń słowa ułożyły się w modlitwę:
Boże mój
nie opuszczaj mnie
nie oddalaj się ode mnie
nic nie mów
tylko przy mnie bądź
Ty wszystko wiesz
bez Ciebie zginę
Tych sytuacji, często bolesnych, była już niezliczona liczba. Sprawiają one jednak, że moje przestraszone serce coraz mniej boi się o siebie, a coraz bardziej ufa Jemu. Jak Kasia, która nie kombinuje po swojemu, ale ze wszystkim idzie do rodziców. Modlitwa staje się wtedy wyczekiwana i niezbędna jak oddech; wypełnia każdą chwilę, nawet poranne golenie. On ma być ze mną cały czas, ma żyć we mnie, przecież po to przyszedł na świat!
Fenomen psalmów
Nasza benedyktyńska modlitwa psalmami to coś niezwykłego. Ktoś powiedział, że w psalmach jest wszystko. To prawda. Wszystkie ludzkie uczucia są tam zawarte: od najwyższej radości, po najgłębsze przerażenie. Jestem najmocniej przywiązany do tych psalmów, które są najbardziej nabrzmiałe w emocje. Niekiedy boję się okazywać swoje uczucia przed ludźmi, a przed Bogiem mogę przeżyć wszystko. To mnie stawia na nogi. Poranne lectio divina – modlitwa Słowem Bożym – to wsłuchiwanie się w bicie Bożego serca. Jeżeli psalmy odkrywają mi siebie samego, to lectio divina odsłania mi, kim jest On. Wiem, dokąd mam iść.
Gdy Bóg znika z mojego życia, czuję wyraźnie, że klasztor staje się więzieniem, sens życia przestaje być uchwytny, życie niemiłosiernie ciąży. To jest dla mnie sygnał, że znów zaufałem komuś innemu niż Bogu, najczęściej sobie samemu, własnej sile. Wtedy modlitwa uwiera jak nieznośny ciężar. Zauważyłem, że podobnie dzieje się wtedy, gdy lekceważę drugiego człowieka, brata. Nie sposób modlić się z sercem rozdwojonym.