Logo Przewdonik Katolicki

Kandydat z buszu

Ryszard Piasek
Fot.

Koła samochodu miarowo wybijają rytm, podskakując na szutrowej drodze. Dawno skończył się asfalt iteraz, już do końca, pojedziemy po wertepach.

Naokoło busz. Trawa słoniowa dochodzi do trzech metrów wysokości. Czasem mijamy murzyńskie wioski. Widać kobiety z niemowlętami na plecach i dzieci niosące wodę. W pewnym momencie teren staje się łatwiejszy. Droga lepsza, mniej wyboista. Wreszcie na skrzyżowaniu ukazuje się wielki kamienny drogowskaz: kościół katolicki, misja, szkoła podstawowa i średnia.

 
Mpunde
 

Jesteśmy na miejscu. Misja skromna – niewielki dom mieszkalny otoczony murem. Bramę otwiera i wita nas serdecznie gospodarz misji, ks. Jan Krzysztoń. Tuż za nim na podwórzu stoi niewysoki, starszy szczupły mężczyzna – uśmiechnięty i przyjaźnie machający ręką. To kardynał Adam Kozłowiecki.

 

Kim jest ten niezwykły, intrygujący człowiek? Jaka była jego droga życiowa, która przyprowadziła go tutaj, do tej skromnej misji, w głębi afrykańskiego buszu?

 

Spotkania na misjach to przede wszystkim niekończące się rozmowy. Tak samo jest i tutaj. Oczywiście główną osobą opowiadającą jest kardynał. Ale słuchanie go to nie oznaka grzeczności czy szacunku dla starszej osoby – w dodatku kardynała. Jego słów słucha się z zapartym tchem, tak barwnie opowiada. A ile jest przy tym śmiechu, żartów, anegdot. Mówi nie jak kardynał – dostojnik Kościoła – ale jak człowiek niezwykle bliski, przyjazny i pełen humoru.

 
Historia życia
 

„Wszystko zaczęło się w prima aprilis – mówi kardynał – 1 kwietnia 1911 roku, kiedy się urodziłem. A pierwsze dźwięki, które pamiętam, to wybuchy z I wojny światowej. Pamiętam też chrzest mojego młodszego brata... A jak mój ojciec „wywąchał”, że ja chcę pójść do jezuitów, to przeniósł mnie na stancję do Poznania, gdzie uczęszczałem do Gimnazjum Marii Magdaleny. Nie zraziłem się trudnościami i pozostałem przy swoim postanowieniu – wstąpiłem do jezuitów”.  

 

Przyszły lata studiów seminaryjnych w Krakowie i pierwsze lata pracy w Chyrowie, niedaleko Lwowa, brutalnie przerwane przez II wojnę światową. Potem więzienie na Montelupich, Wiśnicz, Oświęcim i Dachau. 

 

Ks. Adam cudem uniknął śmierci i przeżył wojnę. Wyszedł z obozu po pięciu latach poniewierki. Wtedy to kapelan wojskowy – abp Józef Gawlina przyniósł list od wikariusza generalnego o. Duboin z zapytaniem, kto chciałby pojechać na misję do Rodezji Północnej.

 

„To był dla nas szok. Pięć i pół roku człowiek śnił i marzył tylko o powrocie do Polski, więc na pytanie, czy chciałbym pojechać, odpowiedziałem: «Nie». Wtedy o. Duboin spojrzał na mnie i powiedział, że jego życzeniem byłoby, żebym pojechał. «To pojadę» – odpowiedziałem. I stało się. Wyjechałem w zamiarze spędzenia tam kilku, najwyżej kilkunastu lat, a przedłużyło się... na całe życie”.

 
Ziemia afrykańska
 

Ksiądz Adam ziemię afrykańską po raz pierwszy dotknął w Niedzielę Palmową 14 kwietnia 1946 roku. Zostaje najpierw mianowany kierownikiem szkół w misji Kasisi. 30 szkół, które należały do tej misji, odwiedzał z całym poświęceniem, przemierzając trudne do przebycia drogi rowerem lub pieszo.

 

Dzięki jego niestrudzonej pracy oraz wielu polskich i słowackich misjonarzy w Kasisi powstała nie tylko parafia, ale i gimnazjum dla dziewcząt, szkoła podstawowa, szkoła rolnicza oraz sierociniec, w którym obecnie przebywa prawie 200 dzieci.

 

Potem został kapelanem centrum szkolenia inteligencji dla całej Rodezji Północnej.

 

Kiedy rodezyjską misję podniesiono do rangi wikariatu apostolskiego, ks. Kozłowieckiego mianowano administratorem apostolskim, a kilka lat później – biskupem.

 

Niestety, od tego momentu miał coraz mniej czasu na bezpośrednie kontakty z ludźmi żyjącymi w wioskach, nad czym bardzo ubolewał. W jednym z listów pisał: „Brak mi ogromnie dwóch rzeczy: odwiedzania ludzi po wioskach i uczenia w szkole – właśnie te dwie rzeczy pokochałem najbardziej”.

 

W historii jego barwnego życia zdarzały się sytuacje niezwykłe i zaskakujące. Pytali kiedyś Anglicy, z którymi ks. Kozłowiecki toczył boje o równy dostęp do szkół dla białych i czarnych, jakie też ten ksiądz – pretendent do stanowiska arcybiskupa Lusaki – ma wykształcenie. W odpowiedzi usłyszeli, że studiował filozofię, teologię i pedagogikę, a potem... był w więzieniu i to mu dało wielkie doświadczenie!

 
Czingombe
 

Teren górzysty. Samochód z trudem pokonuje wyboistą drogę. Raz mkniemy w dół, raz w górę. W wielu miejscach drogi prawie nie widać. Jedziemy na wyczucie przez busz i zarośla. Czasem samochód zawisa niebezpiecznie nad urwiskiem, a my w środku próbujemy przeważyć w drugą stronę. Nic dziwnego, że mało kto tędy jedzie. Jak nam potem powiedziano, były próby budowania drogi, ale eksperci rządowi stwierdzili, że to zbyt trudne. Wtedy pewien misjonarz, Słowak z pochodzenia i rzeźnik z zawodu, zebrał okolicznych mieszkańców i... drogę przez wzgórza zrobili. Samochód tymczasem wspiął się na wzniesienie i naszym oczom ukazała się wspaniała panorama afrykańskiej niziny – aż po sam horyzont. Gdzieś tam w dole jest misja, którą chcemy odwiedzić. To misja Czingombe, ok. 400 km od stolicy Zambii, Lusaki. Tutaj przez wiele lat pracował ówczesny arcybiskup Lusaki ks. Adam Kozłowiecki.

 

Misja Czingombe jest niezwykła. Nie dosyć, że dojazd trudny i teren niedostępny, to jeszcze latem są tu olbrzymie upały. Mało kto się decyduje na pracę w tym miejscu.

 

Ksiądz Adam przybył tu po niezwykłym, jak na owe czasy, zrzeczeniu się funkcji arcybiskupa Lusaki na rzecz biskupa pochodzącego z Zambii. Uważał, że skoro prezydentem został Zambijczyk, to Kościół także powinien prowadzić miejscowy kapłan. Był to akt dotychczas niespotykany, niemal rewolucyjny i dlatego też przez wielu w tamtym czasie niezrozumiały. Ks. arcybiskup przez pięć lat czekał na to, by wreszcie w roku 1969 jego prośba została wysłuchana. I wtedy właśnie znaleziono dla niego misję – Czingombe! Przybył tu „na niedługo” – może na pół roku, może na rok; a zrobiło się z tego... 16 lat. 

 

Na miejscu spotykamy naszych rodaków: ks. Marcelego Prawicę oraz siostry zakonne: Sydonię Janik oraz Martę Górską ze Zgromadzenia Służebniczek Starowiejskich. Zajmują się one kliniką medyczną i przychodnią.

 

– Praca jest tutaj ciężka – mówi ks. Prawica, przebywający tu od 1976 roku, ale – dodaje zaraz – to był piękny rozdział w moim życiu, gdy pracował tutaj abp Adam Kozłowiecki, człowiek pełen humoru, ogromnie pracowity, mimo podeszłego wieku. Przemierzał setki kilometrów, odwiedzając tutejsze tzw. out stations – punkty filialne, których było ponad 30. Do wielu z nich można było dojść tylko pieszo. Abp Kozłowiecki był zawsze bardzo zainteresowany duszpasterstwem. Chciał być między ludźmi i z ludźmi. Dobrze, że to właśnie jemu Ojciec Święty Jan Paweł II nadał kapelusz kardynalski. Był na pierwszej linii tych, którzy niosą ludziom Ewangelię, chleb, opiekę lekarską i wszystko to, co dobre w naszej cywilizacji.

 
Poznań
 

Ponownie jesteśmy w misji Mpunde. Podczas pożegnania kardynał zapytał: „Panie Ryszardzie, czy gdy będę w Poznaniu, mógłbym Pana odwiedzić?”. „Wielki to zaszczyt i honor” – odpowiedziałem, ale prawdę mówiąc, nie wierzyłem w te odwiedziny. Przyjazdy do Polski – nie tak częste – zawsze obfitowały w bogaty program spotkań. Czy znajdzie się jeszcze czas na dodatkowe?

 

Jest 4 czerwca 1999 roku. W ogrodzie w podmiejskiej dzielnicy Poznania – Podolany – jest kilkanaście osób:

dr Wanda Błeńska – misjonarka z Ugandy, ktoś z prasy, z radia, grono przyjaciół i sąsiadów, wśród nich ksiądz proboszcz. Wszyscy czekamy na zapowiedzianą wizytę. „Na czuwaniu” przy furtce mały Grzesiu – jeszcze nie uczeń, a już świeżo upieczony ministrant. Ma powiadomić nas o przyjeździe gości, bo jesteśmy zgromadzeni w głębi ogrodu. Wreszcie Grzesiu woła. „Jest kardynał!”. Przed bramą zatrzymuje się samochód. Spełniła się zapowiedź. Ks. kardynał wysiada w towarzystwie swej bratanicy,

dr Zofii Kozłowieckiej.

 

Przedstawiam gości, zapraszam na przekąskę i lampkę wina. Ks. kardynał jest jak zwykle w świetnym humorze. „Widzi Pan – mówi – teraz ja Pana odnalazłem. Tutaj też prawie jak w naszym buszu”.

 

Pytaniom oraz opowiadanym historiom nie ma końca. Tutaj, w Poznaniu, Adam Kozłowiecki mieszkał na stancji i uczęszczał do Gimnazjum Marii Magdaleny. Wyniósł stąd bardzo miłe wspomnienia. Zapamiętał też poznańską gwarę i ku uciesze wszystkich przypominał wiele słów: „ryczka”, „antrejka”, „tytka”, „kiszka” i słynne poznańskie „pyrki”. Ale czas biegnie nieubłaganie i ani się spostrzegliśmy jak minęły dwie godziny spotkania. Robimy wiele zdjęć. To przecież szczególna okazja. Świetnym fotografem okazuje się zarówno nasz proboszcz, jak i przyjaciel z dawnych lat, obecnie sędzia Trybunału Stanu, Jerzy Pomin. Spośród nich wybraliśmy najlepsze i zaprezentowaliśmy je na wystawie pt. „Kardynał z buszu na Podolanach”, zorganizowanej przez ks. proboszcza w tutejszym kościele.

 
Mpunde – dwa miesiące później
 

Kolejny wyjazd do Zambii i ponowne spotkanie w misji Mpunde. Już na wstępie ks. kardynał wspomina ofiarowaną mu książkę z poznańską gwarą pod znamiennym tytułem „Blubry starego Marycha”. „Wszystko się zgadza – mówi. Książkę czytam codziennie. Ale nigdzie nie mogę znaleźć osławionego „wymborka”.

 

Niestety, tym razem poza słodyczami i drobiazgami dla dzieci nic więcej nie przywiozłem. Wszystko to składam w ręce kardynała. Jest wdzięczny, że pomyślałem o jego podopiecznych. „To dzięki pomocy małego Grzesia – mówię – który pojechał ze mną do pobliskiego sklepu z zabawkami i pomógł wybrać najciekawsze dla jego rówieśników na zambijskiej misji”. „Pamiętam, pamiętam, to ten mały ministrant. A ma Pan jego adres?” – pyta. „Spróbuję do niego napisać”.

 

Rozumiem dobre i szczere chęci kardynała, ale znam też dobrze tutejsze warunki. Wiem, że ma do dyspozycji mały pokoik zapchany książkami i zawalony korespondencją z całego świata. Skarżył się nawet, że nie może wszystkim odpisać i że przydałaby mu się jakaś pomoc.

 

Po dwóch tygodniach pobytu w Afryce wracam do domu. Raptem w moim kierunku biegnie mały Grzesiu. „Panie Ryszardzie, otrzymałem list od kardynała!” – i zza pazuchy wyjmuje piękną afrykańską widokówkę z kilkoma odręcznie napisanymi zdaniami:

 

Kochany Grzesiu. Dziękuję Ci za pomoc Panu Ryszardowi przy zakupie słodyczy i zabawek dla moich podopiecznych. Bardzo się ucieszyli, gdy im je rozdałem. Módl się za nas i za naszą misję. Ja będę się modlił za Ciebie i Twoją rodzinę. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki