Logo Przewdonik Katolicki

Sterroryzowana codzienność

Mateusz Wyrwich
Fot.

Z wietnamskim Sołżenicynem, wybitnym poetą Nguyen Chi Thienem, który blisko trzydzieści lat spędził w obozach i więzieniach, o losie wietnamskich antykomunistów rozmawia Mateusz Wyrwich Już z urodzenia był Pan dla komunistów wrogiem? Urodziłem się w 1939 roku w Hanoi i tam dorastałem. Moi rodzice byli drobnymi urzędnikami. I już z tego powodu byłem jakby...

Z „wietnamskim Sołżenicynem”, wybitnym poetą Nguyen Chi Thienem, który blisko trzydzieści lat spędził w obozach i więzieniach, o losie wietnamskich antykomunistów rozmawia Mateusz Wyrwich

Już z urodzenia był Pan dla komunistów wrogiem?
– Urodziłem się w 1939 roku w Hanoi i tam dorastałem. Moi rodzice byli drobnymi urzędnikami. I już z tego powodu byłem jakby skazany na więzienie. W 1954 roku komuniści zwyciężyli pod Dien Bien Phu. Zajęli Wietnam Północny i zaczął się niczym nieograniczony terror. Ponad milion osób w ciągu kilku miesięcy uciekło do Wietnamu Południowego. Moja rodzina też miała taką możliwość, ale została na północy. Byli przekonani, że komuniści to patrioci, których zamiarem było wyzwolenie kraju spod władzy kolonizatorów. Szybko okazało się, że tak nie jest.

W 2005 roku wietnamscy komuniści ujawnili dokument, według którego w 1955 podczas reformy rolnej aż dwieście tysięcy rolników zostało zamordowanych. Czy dlatego, że nie chcieli oddać „latyfundiów”?
– Latyfundiów… Wietnam był w większości krajem rolniczym, składającym się z niewielkich gospodarstw rodzinnych. Ale wystarczyło, że rodzina posiadała… 300 metrów kwadratowych pola i już była zaliczona do grona za obszarników. I jeśli nie chciała oddać tych kilkuset metrów, to jej członków zabijano albo osadzano w obozach. Podczas tej reformy tak naprawdę zamordowano blisko milion chłopów, a nie jak „przyznają się” dziś komuniści – dwieście tysięcy.

Mieszkał Pan w Hanoi i już jako dziecko brał obowiązkowo udział w procesach pokazowych prowadzonych przez sądy ludowe. Kończyły się one często wyrokami wieloletniego zamknięcia w obozach lub wręcz karą śmierci.
– To były procesy, w których skład sędziowski stanowili analfabeci. Już jako dziecko widziałem, że dzieje się niesprawiedliwość. Wtedy zaczął się we mnie rodzić bunt. Bo w tym czasie komuniści niszczyli najbardziej naturalną więź wietnamskiego narodu, jaką była rodzinność, naturalne wartości, takie jak sąsiedzka przyjaźń. Rozbijali to poprzez wymuszanie donosów, szpiclowania. Bardzo często działo się tak, że syn musiał oskarżać ojca, żona męża. Czasem matka, chcąc chronić własne dziecko, prosiła je, aby ono ją oskarżało. Dziecko oskarżające rodziców na ogół, choć nie zawsze, unikało prześladowań, ponieważ występowało w roli człowieka lojalnego wobec władzy. Miało zapewnioną „czystość” wobec partii. W latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych panował tak straszny terror i tak dalece rozwinięta gospodarka planowa, że „planowo” kopano groby. One po prostu czekały na ludzi. Bo u nas tylko formalnością było zabicie człowieka. W Związku Sowieckim mówiono, że jak jest człowiek, to zawsze znajdzie się paragraf. U nas mówiono, że jak jest już wykopany grób, to nie można go zmarnować. Zawsze znajdzie się człowieka.

Jak to się stało, że trafił Pan do więzienia?
– W 1961 roku wydano rezolucję, która pozwalała milicjantom aresztować i osadzać „wrogów” bez sądzenia. Wśród nich znalazłem się i ja. Podczas panowania Ho Chi Minha za samo śpiewanie piosenki o miłości – piosenki romantycznej, a nie rewolucyjnej – można było dostać kilkanaście lat więzienia. Ja jednak popełniłem o wiele bardziej srogie „przestępstwo”. To było pod koniec 1960 roku. Miałem kolegę, który uczył w szkole. Któregoś razu rozchorował się i poprosił mnie o zastępstwo. Akurat prowadził zajęcia na temat drugiej wojny światowej i mnie wypadło mówić o kapitulacji Japonii. Zawierzyłem swojej wiedzy i powiedziałem, że Japonia skapitulowała, ponieważ Amerykanie zrzucili bombę atomową. Mój błąd polegał na tym, że nie przeczytałem wcześniej oficjalnego podręcznika, gdzie było napisane, że Japonia skapitulowała, ponieważ pokonała ją „zwycięska Armia Czerwona w bitwie pod Miczurino”. No i zostałem za to uwięziony na 3,5 roku.

Ale to tylko niewielka część tego, ile spędził Pan czasu w wietnamskich obozach. Za co skazano Pana na dalsze prawie 25 lat?
– Będąc w więzieniu, w lasach niedaleko granicy z Chinami, zacząłem pisać wiersze. Proste, opisujące pobyt w obozie. Sądziłem, że w wierszach uda mi się przemycić prawdę o tym, jak ludzie głodują, jak umierają z powodu braku opieki medycznej, wycieńczenia pracą czy z braku jedzenia. Ułożyłem ponad sto wierszy. Nie mogłem jednak ich nigdzie zapisać, więc je wszystkie zapamiętywałem. W 1964 roku zostałem czasowo zwolniony. Po wyjściu z więzienia recytowałem swoje wiersze podczas spotkań z przyjaciółmi. A oni powtarzali je w gronie znajomych. Służba bezpieczeństwa od razu stwierdziła, że jestem ich autorem. Nikt się nie bawił w śledztwo czy coś podobnego. Zostałem aresztowany w 1966 roku. Tym razem na czas nieokreślony. I przesiedziałem jedenaście i pół roku. W tym czasie, moi rodzice byli nękani głodem, odebrano im wszelkie przydziały żywności. Kiedy wyszedłem z więzienia w 1977 roku, już nie żyli. Zmarli śmiercią głodową.

Jakie warunki panowały w obozach?
– Bardzo dużo ludzi umierało z głodu, zimna, braku pomocy lekarskiej. Mnóstwo popełniało samobójstwo. Nie wytrzymywali trudów obozu. Na porządku dziennym były tortury. Szczególnie wtedy, kiedy ktoś próbował mówić po francusku czy angielsku. Przykuwano go wtedy do pnia i wystawiano na słońce czy zimno. Inną bardzo ciężką torturą było sadzanie w ciemnicy, czasem na kilka miesięcy. Ludzie tracili wzrok i nigdy już go nie odzyskiwali. Jednak najpowszechniejszą torturą było nękanie głodem. W czasie pracy jedliśmy wszystko: karaluchy i inne robactwo, myszy. Wszystko, co się ruszało, było cennym pożywieniem. Innym wycieńczającym psychicznie rodzajem znęcania się nad więźniami, czasem po osiemnastu godzinach pracy, były codzienne zebrania. Każdy podczas nich musiał oskarżać innego. Jeśli tego nie robił, był po prostu zabijany.

Kolejna czystka wśród przeciwników komunistów nastąpiła po 1975 roku, po zjednoczeniu Wietnamu i całkowitym opanowaniu kraju przez komunistów.
– Represje były tak duże, że nie wystarczało miejsc w obozach i więzieniach. Brakowało też strażników. Zwalniano więc długoletnich więźniów. A były w naszym obozie osoby, które siedziały od 1945 roku. Gdy w 1975 wypuszczano z mojego obozu ludzi, to zostało nas dziesięciu spośród kilku tysięcy. Naczelnik powiedział, że nas jednak nie wypuści, ponieważ „partia wypuszcza tylko tych, którzy są zniszczeni duchowo, złamani i niezdolni do szkodzenia partii”. Nas jeszcze do takich nie zaliczono. Taki „status” otrzymaliśmy dopiero dwa lata później.

Jak Pan „odnajdywał” wolność?
– Kiedy wyszedłem, byłem już całkowicie „ukształtowany” przez partię. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nadal będzie więzić, mordować. Do tego czasu ułożyłem ponad czterysta utworów poetyckich i tym razem zamierzałem je spisać. Zajęło mi to prawie dwa lata. Postanowiłem też opowiedzieć światu o tym, co działo się w obozach. Wybrałem na to oryginalny sposób. Taki, by reżim już nie zamknął mi ust: poszedłem do ambasady Wielkiej Brytanii, 16 lipca 1979 roku, i wręczyłem moje wiersze trzem pracownikom tej instytucji. Wyszedłem z budynku po czterdziestu minutach i zostałem natychmiast zatrzymany przez wietnamską bezpiekę. Zawieziono mnie ponownie do obozu.

I gdyby nie to, że w 1980 roku został opublikowany Pański tom wierszy „Kwiaty piekła”, pewnie by Pan już do końca życia nie wyszedł z więzienia?
– Mniej więcej po roku, dzięki staraniom pisarzy, intelektualistów na świecie, wyszedł mój tom wierszy i niebawem został przetłumaczony na kilka języków. W 1985 roku dostałem międzynarodową nagrodę literacką „Literaci świata” oraz amerykańską nagrodę „Pisarzy Wolności”. Mimo protestów środowisk opiniotwórczych na świecie, tym razem przesiedziałem w więzieniu „tylko” 12 lat. Zwolniono mnie w 1991 roku, do czego przyczynił się, między innymi dzięki Polakom, upadek komunistycznego reżimu w krajach Europy. W sumie spędziłem w więzieniu ponad 27 lat.

Jednak po wyjściu z więzienia reżim komunistyczny nie dał Panu spokoju?
– O, nie. Zamieszkałem u siostry i codziennie byłem śledzony. Ilekroć wychodziłem z domu, kilku agentów zawsze mnie pilnowało. Koledzy, a nawet obcy ludzie, którzy odważyli się mnie odwiedzić, byli szykanowani. I tak przez cztery lata. W 1995 roku stosunki wietnamsko-amerykańskie nieco się poprawiły. Wówczas amerykańskim i międzynarodowym organizacjom praw człowieka udało się mnie „wyzwolić” z Wietnamu. Pierwszego listopada 1995 roku wyjechałem do USA.

Dziękuję za rozmowę i życzę Panu powrotu do wolnej ojczyzny.

20 października 2006 roku powstał w Wietnamie Komitet Obrony Robotników – pierwsza od 1975 roku niezależna organizacja. Mimo że przez władze Komitet został od razu uznany za strukturę antykomunistyczną, nikt jednak z jego założycieli nie został aresztowany.

„W mojej poezji nie ma nic pięknego
Jest rozbój, krew, gruźlica, kaszel
W mojej poezji nie ma nic szlachetnego
Jest pot i śmierć
Moja poezja jest ułożona ze strasznych obrazów
Partia, Unia Młodzieży, Komitet Centralny Komunistów
Moja poezja posługuje się wątłą wyobraźnią
Choć jest prawdziwa jak więzienie, cierpienie, głód
Ale moja poezja jest po prostu dla ludzi
By zobaczyli czarne serca czerwonych demonów”.

* Fragment poematu z tomu „Kwiaty Piekła”, napisanego przez Nguyen Chi Thiena w 1975 roku (z wietnamskiego na angielski tłumaczył Nguyen Ngoc Bich, z angielskiego Mateusz Wyrwich).

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki