W Walencji Benedykt XVI uzbroił się w cytaty. Często powoływał się na Magisterium Kościoła, przytaczał orzeczenia Soboru i Katechizmu, cytował swego poprzednika. Rzadko mówił od siebie. Do tej pory nie znaliśmy takiego Benedykta. Zwłaszcza my, Polacy, do których w Polsce mówił przecież od serca.
Ta niezrozumiała na pierwszy rzut oka powściągliwość na pewno nie była przypadkowa. Wydaje się, że Benedykt XVI chciał pokazać, że mówiąc o rodzinie, nie głosi własnych prawd, oryginalnych poglądów, bo w tej dziedzinie nie ma prawd osobistych, lecz tylko obiektywne, o których się nie dyskutuje, które się nie zmieniają bez względu na to, kto wygra konklawe czy wybory. Kto tego nie rozumie, ten jest Zapatero.
Już w samolocie Papież bardzo stanowczo odciął się od polemicznej interpretacji swej podróży. Kiedy jeden z dziennikarzy zapytał go, jak ocenia swą podróż w kontekście legalizacji w Hiszpanii związków homoseksualnych, zezwolenia na adopcję dzieci przez homoseksualne pary, nie zgodził się na takie postrzeganie jego wizyty. Powiedział, że jego stanowisko w kwestii zachowań sprzecznych z naturą jest jasne, ale nie chce się na tym koncentrować. Do Walencji jedzie dla rodzin, które pozytywnie i z radością przeżywają swe powołanie.
I rzeczywiście, Benedykt XVI nie dał się wciągnąć w polemikę. Nie poświęcił rodzin dla Zapatero. W Hiszpanii był tylko dla nich. Przypomniał im najważniejsze prawdy, na których mogą się oprzeć w tych niełatwych czasach. Zapewnił, że sam Bóg będzie im obroną.
Przesłanie Papieża było jasne. We współczesnej Sodomie, którą za sprawą antyrodzinnej polityki stała się Hiszpania i wiele innych krajów świata, trzeba wspierać przede wszystkim zdrowe rodziny. Bo to one ocalą Sodomę i – jak pokazuje doświadczenie minionych wieków – również Kościół.