Jednym z największych sukcesów polskiej rewolucji po roku 1989 było odwrócenie fali migracyjnej. Przez dziesięć lat więcej ludzi do Polski wracało, niż wyjeżdżało. Wracali najbardziej dynamiczni. Teraz grozi nam kolejne odwrócenie trendu. Tym groźniejsze, że coraz łatwiej wyjechać na studia czy do pracy.
W latach stanu wojennego Jacek Kaczmarski śpiewał niesłychanie ponurą balladę, pytając: "Co się stało z naszą klasą?". I opisywał losy kolegów poutykanych w różnych miejscach świata na beznadziejnej emigracji oraz tych, którzy zostali w Polsce "i też chcieliby na Zachód". Minęło ponad dwadzieścia lat. Przeżyliśmy falę powrotów. Zdawało się, że młodzi Polacy dostrzegają w Ojczyźnie szansę na zwykłe i ludzkie robienie kariery, dorabianie się, realizację własnych marzeń. Marzeń bardzo różnych, bo dla jednego jest to sklepik z częściami samochodowymi w jego miasteczku, a dla innego praca naukowa nad lekarstwem na raka. W każdym razie w Polsce po roku 1989 opłacało się mieć marzenia.
Nagle czytamy wyniki badań wśród pokolenia dwudziestolatków i okazuje się, że połowa studentów najlepszych uczelni Warszawy chciałaby wyjechać z Polski. Zwracam uwagę, że chodzi o najściślejszą elitę pokolenia, młodych ludzi zazwyczaj dobrze znających obce języki, mających kontakt ze światem i względnie niezłe perspektywy zawodowe.
Rzadko to robię, ale odwołam się w tym miejscu do osobistej obserwacji. Moja córka zaczęła w ubiegłym roku studia na Uniwersytecie Warszawskim. Rozmawiając z nią i jej przyjaciółmi, od kilku lat słyszę coraz ostrzejszą krytykę tego, co dzieje się w Polsce. I wniosek, iż jej generacja nie ma perspektyw. A jednocześnie obserwuję, jak z ulic znikają polowe łóżka i tak zwane szczęki, w których młodzi zazwyczaj sprzedawcy zaczynali parę lat temu biznesową karierę. W życiu publicznym zdominowanym przez telewizję widzimy ciągle te same twarze. Debata toczy się o sprawach dla dwudziestolatków abstrakcyjnych. I tak dalej.
Powrót towarzysza Szmaciaka
Stało się w Polsce coś bardzo niedobrego. Wspólnym wysiłkiem postkomunistów i związkowców udało się wyhamować społeczną aktywność, przywracając zakorzeniony solidnie w czasach komunizmu styl myślenia bierno-roszczeniowego. Co więcej, marazm w dziedzinie gospodarczej i społecznej, zablokowane ścieżki awansu sprawiają, że taki stan rzeczy ma wszelkie cechy trwałości. A ozdobiony jest przebogatym ornamentem afer, korupcji i - co chyba najgorsze - rozkwitającej niekompetencji.
Ktoś może powiedzieć, że to normalne, iż młodzi ludzie chcą się poczuć obywatelami Europy, że tak samo o studiach i pracy za granicą myślą młodzi Hiszpanie czy Duńczycy. Zapewne będzie miał trochę racji. Ale tylko trochę. Motywacje takich deklaracji są bowiem całkiem inne. Elita pokolenia smutnych dwudziestoletnich w Polsce chce wyjeżdżać nie po to, by się nauczyć czegoś nowego, oni chcą wyjechać, bo nie widzą dla siebie perspektyw.
Jednym z największych sukcesów polskiej rewolucji po roku 1989 było odwrócenie fali migracyjnej. Przez dziesięć lat więcej ludzi do Polski wracało, niż wyjeżdżało. Wracali najbardziej dynamiczni. Chcieli robić interesy, pracować w urzędach, budować polską demokrację. Teraz grozi nam kolejne odwrócenie trendu. Tym groźniejsze, że coraz łatwiej wyjechać na studia czy do pracy.
Kiedy przyglądamy się sukcesom gospodarczym lub naukowym Stanów Zjednoczonych albo zachodniej Europy, chętnie pamiętamy o panującym tam dobrobycie. Zapominamy natomiast, jak wiele tamtejsze uniwersytetu zawdzięczają imigrantom. W zespołach naukowych Uniwersytetu Harvarda czy Stanfordu mniej więcej co trzecia osoba jest cudzoziemcem. Z całego świata ciągną najlepsi, najbardziej dynamiczni, głodni wiedzy i sukcesu młodzi ludzie. Niby świetnie. Druga strona medalu nie jest jednak tak różowa. Bo jednym ze źródeł straszliwej degradacji Afryki i słabości Ameryki Łacińskiej jest nieustanny upust krwi związany z emigracją elit. Polska za chwilę znajdzie się w tym samym towarzystwie. A efekty - może najłatwiej odwołać się w tym wypadku do doświadczenia kibiców piłkarskich. Nieustanna sprzedaż najlepszych zawodników za granicę owocuje słabością polskiej ligi i polskiej reprezentacji. Pojawiają się meteory - takie jak krakowska Wisła czy grodziski Groclin i po jednym dobrym sezonie są rozkupione. Podobne zjawiska zachodzić mogą zarówno na uniwersytetach, jak w gospodarce. Przecież nie jest fanaberią wielkich koncernów zagranicznych, że sprowadzają menedżerów spoza Polski. Po prostu stara kadra wychowana w PRL-u nie umie zarządzać nowoczesną gospodarką. A młoda właśnie dochodzi do wniosku, że będzie jej lepiej za granicą.
Larum grają
Nasza klasa - szkolna - właśnie myśli, jak wyjechać, nasza klasa - polityczna - ma to mniej lub bardziej w nosie. Debata publiczna została zawłaszczona przez osobników, których jedyną troską są taktyczne sojusze i jednodniowe sukcesy medialne. Ogłasza się szumnie jakiś plan (Pola, Hausnera, obojętnie czyj), w którego efekcie wierzby mają zaowocować gruszkami. Tylko nastąpi to pojutrze bądź popojutrze, a na razie trzeba zabrać komuś pieniądze, podwyższyć podatki itd. Przy dramatycznie niskim czytelnictwie (ponad połowa obywateli nie przeczytała w ubiegłym roku ani jednej książki!) wprowadzamy kolejny podatek na książki i czasopisma. W kraju, gdzie ludzie ciągle nie mają swoich mieszkań, obkładamy podatkiem budownictwo, pieniądze na budowę dróg wydajemy na dziesiątki służbowych samochodów. To wiadomości z ostatniego tygodnia. Do tego zaś dokładamy opowieści o tym, że będziemy zmniejszać biurokrację - jestem pewien, że właśnie tam, gdzie jest potrzebna jej rozbudowa. I dalej - założenie jakiegokolwiek interesu wymaga zdarcia zelówek w wędrówce po urzędach - ale jak już tenże biznes działa, to Urząd Skarbowy zniszczy go jedną błędną decyzją. A eszelony łapówkarzy w odróżnieniu od uczciwych czują się jak najlepiej.
Rysuję ten czarny obraz, bo tak wygląda współczesna Polska w oczach inteligentnego dwudziestolatka, który myśli o swojej przyszłości. I dane świadczące o spadku nadziei na dobrą przyszłość w Polsce powinny być alarmujące dla całego świata polityki. Może jeszcze raz pustymi obietnicami uda się omamić wyborców. Ale rząd, który będzie (oby jak najszybciej) sprzątał po SLD, musi pójść o wiele dalej. Bez generalnego remontu państwa - w tym żelaznej miotły na złodziejskie prywatyzacje, oszukańcze przetargi i żałosne decyzje personalne - następca Leszka Millera będzie tylko poprzednikiem premiera Leppera lub kogoś jeszcze gorszego. Co więcej, zadanie uruchomienia społecznej energii staje się z miesiąca na miesiąc trudniejsze. Nie jest przypadkiem, że kolejne sondaże społeczne pokazują wzrastającą falę zaufania do Kościoła. Jak wielekroć poprzednio Kościół w chwili kryzysu społecznego staje się punktem odniesienia dla myślących obywateli. Ale właśnie jest to symptom kryzysu. Kryzysu publicznej aktywności i zaufania do przyszłości własnego państwa. Właśnie dzwoni dzwonek alarmowy. Słysząc go, powinniśmy zapytać kandydatów do urzędów publicznych o program odnowy państwa. Nie o ograniczenia telefonów komórkowych dla urzędników i rezygnację z "trzynastek", nie o okrzyki "złodzieje, złodzieje…", tylko o program dający nadzieję, że pierwsza generacja wykształcona i wychowana w niepodległej Polsce nie stanie się kolejną generacją emigrantów.