Kolejny dom moich parafian. Dom zawsze życzliwy i pełen Boga. Przed kilkoma miesiącami zamieszkała tutaj synowa. Wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Ale gdy zapytałem, gdzie ona jest, odpowiedź sygnalizowała problem. Okazało się, że młodzi mieszkają tu i tam, nie mogąc się zdecydować na stałe zamieszkanie w jednym z domów. Problem zaś tkwi w rodzicach Beaty. Pragną oni, aby ich jedyne dziecko zostało z nimi.
*
Był to jeden z ostatnich domów, ostatniego dnia kolędy. Wchodząc do środka, spostrzegłem dwóch mężczyzn, którzy tutaj nie mieszkali. Trochę tym zdziwiony rozpocząłem modlitwę. Po niej rozmowa, z której wynikało, że jeden z panów jest tutaj tak często, jakby tu mieszkał. A przyczyna tego stanu rzeczy tkwi w kryzysie jego małżeństwa. Zamiast go pokonywać, pan Adrian przeniósł się do swojej matki i siostry, zostawiając żonę i syna z niemałymi problemami.
Oczywiście, wszystko jest czynione w tzw. dobrej wierze. Przecież nigdy rodzice nie chcą zła swoich dzieci. Tym bardziej, gdy one zawierają małżeństwo, zakładają rodzinę. Jakże często dziadkowie dźwigają na swoich barkach i w sercu trud wychowywania wnuków, prowadzenia domu, wspomagania finansowego... A jednak jeden Pan Bóg wie, ile małżeństw przeżywało kryzys bądź rozpadło się z powodu ingerencji rodziców - jednej ze stron. Gdzie tkwi problem? Przedziwna rzecz... w miłości. Wielu rodziców uważa, że ciągle mają prawo do swojego dziecka, do wpływania na jego decyzje czy sugestywnego doradzania w myśl zasady: zrób jak chcesz, ale ja tobie radzę...
Wyspowiadałem w życiu kilkanaście tysięcy, albo i więcej ludzi. Nie pamiętam, by ktoś się spowiadał: przyczyniłem się do rozpadu małżeństwa swojej córki, syna... A przecież to właśnie rodzice nie tak rzadko stają się źródłem zła.
Miłość matki i ojca nie kończy się, ale miłość nowożeńców wymaga tzw. dotarcia, a nie pomocy ze strony teściów, rodziców. Gdy taka potrzeba pomocy zachodzi, to zainteresowani sami poproszą o radę, o pomoc.
Pan Adrian został przyjęty przez matkę i siostrę, i przez to czuje się niewinny w zaistniałym kryzysie swojego małżeństwa. Podobnie rodzice Beaty - są święcie przeświadczeni, że ich córka winna zostać z nimi. Nie wszystko stracone. I pierwsze, i drugie małżeństwo można ocalić. Jednak bardziej potrzeba tutaj prawdy niż miłości. Uznania, że dzieci to przecież już dorośli ludzie, zdolni do odpowiedzialnych decyzji. Więcej można w tym problemie zrobić modlitwą niż miłością, prawdą niż obecnością.
Pozostawiam ten problem do rozważenia rodzicom i teściom. Także w kategoriach rachunku sumienia. Tym bardziej, gdy małżeństwo dzieci już się rozpadło. Miłość jest piękna, wielka i silna... nie potrzeba jej pomagać.