Nie ustaje brutalna agresja przeciwko Ukrainie. Bezsensowna masakra, podczas której każdego dnia powtarzają się rzezie i okrucieństwa. Nie ma dla tego żadnego usprawiedliwienia! – powiedział w niedzielę 20 marca po modlitwie Anioł Pański Franciszek. Te słowa pojawiły się później na osobistym koncie papieża na Twitterze, pod hasztagiem „pokój”, pod którym prawie codziennie głowa Kościoła komentuje wydarzenia bieżącej wojny. Jednak tym razem krótki wpis papieża nosi charakter przełomowy – a zadecydowało o tym jedno słowo.
Na to słowo czekał Kościół
Jest nim „agresja”. Do tej chwili Franciszek, podobnie jak czynił to przed 24 lutego, potępiał wojnę jako taką, nie mówiąc nic o jej napastniczym charakterze ze strony Rosji. W jego opiniach dominowały sądy niewątpliwie słuszne, ale nie do końca czytelne w ich moralnej intencji. Na przykład gdy papież mówił o dzieciach, które podczas wojny padają ofiarą pychy dorosłych. Jest to klasyczny sąd dotyczący obu stron konfliktu. Gdyby wojna na Ukrainie była wynikiem równoległego ataku dwóch podobnie agresywnych państw, taka opinia by wystarczała. Ale nie wystarczała. 24 lutego Rosja napadła na Ukrainę i nie ma zdania, które mogłoby tę prawdę relatywizować.
Niedosyt katolików oczekujących wyraźniejszego nazwania bieżącej sytuacji pogłębiały wypowiedzi kard. Pietro Parolina, który jako sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej jest drugim po papieżu jej przedstawicielem. Parolin, choć podobnie jak Franciszek nie nazywał po imieniu żadnej ze stron, kilkakrotnie wprost zrównał moralną ocenę ich działań. Chociażby wtedy gdy mówił o konieczności „wstrzymania eskalacji przemocy”. Eskalacja, jak wiadomo, jest podżeganiem obustronnym. Takie sądy mogą niejednego z wiernych Kościoła przyprawiać o ból głowy, o sercu nie wspominając.
20 marca, na szczęście, ten okres dwuznaczności się zakończył. Papież, choć spóźniony o 24 dni, powiedział dokładnie to, co trzeba. I od tej pory wszystko, co powie o tej wojnie, będzie brzmiało z większą wiarygodnością.
Jego krytycy wskazywali na potrzebę nazwania po imieniu agresora, co z kolei spotykało się z repliką obrońców papieskich poczynań, którzy zwracali uwagę, że Stolica Apostolska nigdy dotąd tego nie robiła. To prawda, i wskazać tu można na wypowiedzi Piusa XII, który także nie potępiał po imieniu nazistowskich Niemiec, ani też ich przywódcy Adolfa Hitlera. Taka praktyka faktycznie należy do stałego i – jak się zdaje – konsekwentnego repertuaru dyplomatycznych poczynań Watykanu. Rzecz nie polega tu jednak na unikaniu. Pius XII umiał przecież, choć bez wskazywania palcem, jednoznacznie potępić stronę, która dokonywała agresji. Nikt roztropny nie mógł odnieść jego surowych sądów, dotyczących wojny, do państw antyhitlerowskiej koalicji lub chociażby do broniących się struktur podziemnych, jak miało to miejsce w Polsce, Jugosławii czy ZSSR.
Podobnie jest i tym razem. Wydaje się, że wierni oczekiwali od papieża nie tyle samego słowa „Rosja”, ile wskazania, która ze stron jest sprawcą zła. Słowo „agresja” to rozstrzyga. Nie można bowiem, będąc w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem, odnosić go do władz państwowych w Kijowie – jak twierdzi propaganda Putina.
Ekumenizm pod bombami
W cieniu tragicznej wojny dokonuje się ciekawy proces – unifikacji podzielonego ukraińskiego prawosławia. Szeregi Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Moskiewskiego, potocznie zwanej Rosyjską Cerkwią Prawosławną na Ukrainie (RPCU), gwałtownie tam topnieją, a wierni, a także duchowieństwo tej wspólnoty, masowo przechodzą do suwerennej, autokefalicznej Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej (UPC).
RPCU to autonomiczna struktura kościelna, podległa patriarchatowi w Moskwie. Pod względem politycznym jest reliktem czasów, w których Ukraina podlegała Rosji, najpierw białej, potem czerwonej. Jednak pod względem kulturowym istnienie RPCU, także w niepodległej Ukrainie, stanowi refleks ukraińskiej tożsamości, jaka przynajmniej do wybuchu wojny znajdowała się w stanie nieukończonego formowania. Do tego czasu wydawało się, że duża część Ukraińców nie ma świadomości narodowej wyklarowanej w takim kształcie, w jakim niegdyś uczyniły to narody Europy Zachodniej i Środkowej. Dla dużej też części językiem potocznego porozumiewania, a nawet „językiem ojczystym”, nie jest ukraiński, lecz rosyjski lub jego ukraińska odmiana zwana surżykiem. Obie uwagi dotyczą szczególnie wschodnich połaci kraju, dzisiaj szczególnie narażonych na rosyjską agresję.
Gdy w styczniu 2019 r. UPC ogłosiła autokefalię, hierarchia RPCU, idąc tu – co zrozumiałe – za stanowiskiem patriarchatu w Moskwie, odniosła się do tego faktu negatywnie. Była to jednak negacja miękka, jeśli porównać ją z anatemami, jakie pod adresem autokefalistów padały ze strony prawosławnego episkopatu Rosji. Względnie nieliczni z wysokiej rangi duchowieństwa RPCU otwarcie popierali Moskwę, sprzeciwiając się ukraińskiej niepodległości. Większość zachowała postawę dystansu. Jeszcze bardziej miękkie stanowisko reprezentowały rzesze wiernych prawosławnych. W większości są to bowiem tacy sami Ukraińcy jak reszta, którzy jednak, będąc społecznością przeważnie wiejską i konserwatywną, zachowali przynależność do RPCU na zasadzie inercji. Chodzą do cerkwi, w której ich ochrzczono – a jest to z reguły świątynia pod zarządem RPCU.
Ten stan rzeczy zmienia się rewolucyjnie od momentu najazdu. Symbolem tej zmiany mogą być słowa orędzia metropolity Onufrego, które zwierzchnik RPCU wydał w pierwszych godzinach po rozpoczęciu agresji: „W tym tragicznym czasie wyrażamy szczególną miłość i wsparcie naszym żołnierzom, stojącym na straży i broniącym naszej ziemi, naszego narodu” – napisał prawosławny metropolita Kijowa, apelując przy tym do Putina, by ten „natychmiast przerwał bratobójczą wojnę”, która jest „powtórzeniem grzechu Kaina”. Postawa Onufrego jest tym bardziej znamienna, że do tej pory znany on był z, delikatnie mówiąc, chłodnego stosunku do władz w Kijowie.
Z napływających chaotycznie wiadomości wynika, że w ciągu pierwszego tygodnia wojny mniej więcej połowa diecezji RPCU przestała wymieniać w liturgii imię swojego zwierzchnika, patriarchy moskiewskiego Cyryla. Wedle zasad obowiązujących w prawosławiu oznacza to zerwanie kościelnej jedności z Cerkwią w Moskwie. Cyryl, co trzeba przypomnieć, wielokrotnie pochwalał tę wojnę, błogosławiąc najeżdżających i okupujących Ukrainę rosyjskich żołnierzy. Można przypuszczać, że duchowni, którzy na taki gest się zdobyli, zasilają szeregi UPC. Wierność Moskwie była bowiem dotąd jedyną przeszkodą dzielącą obie wspólnoty.
Pewien wpływ na to mają też działania wojsk rosyjskich, które zdążyły już ostrzelać i zniszczyć co najmniej kilkanaście obiektów cerkiewnych, w tym sobór katedralny w Charkowie i monaster w Swiatogorsku, do którego przed wojną ciągnęły pielgrzymki. Są to świątynie RPCU. Dlaczego? Wydaje się, że rosyjska armia powinna raczej chronić miejsca „swoich” prawosławnych. Otóż po pierwsze, choć RPCU była dotąd w defensywie, zachowała większość cerkwi, po drugie, działania wojenne toczą się głównie na wschodzie kraju, gdzie przewagę ma Cerkiew moskiewska. Jeżeli więc w „chram” trafi jakiś zabłąkany rosyjski pocisk (o co we frontowej sytuacji nietrudno), prawie na pewno będzie to świątynia należąca do RPCU. A o nagłośnienie takich faktów dba już, z widomym skutkiem, wojenna propaganda ukraińska.
Najważniejsza jest jednak powszechna świadomość, że wojna, toczona nad Dnieprem, jest konfrontacją dobra ze złem. O to ostre rozróżnienie zadbał na Ukrainie sam Władimir Putin, jak również patriarcha Cyryl – choć zapewne nie takie były ich intencje.