Logo Przewdonik Katolicki

Lud pełen Ducha

ks. Mirosław Tykfer, redaktor naczelny
28 maja 1981 r. w Warszawie, w uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego, zmarł Prymas Tysiąclecia, Stefan Kardynał Wyszyński. Miał 79 lat, 57 przeżył w kapłaństwie fot. Teodor Walczak/PAP/CAF

Kardynał Stefan Wyszyński był człowiekiem głęboko duchowym. Stąd zapewne jego otwartość na rozeznawanie nowych idei, które niosły nadzieję na lepszy niż ten przedwojenny, podzielony świat. Nawet jeśli nadzieja ta okazała się dramatyczną iluzją, nie można zapomnieć tego, czego wówczas chciał nauczyć.

Wyszyński starał się być zwyczajnie życzliwym, nawet wobec tych, którzy widzieli samych siebie jako jego osobistych wrogów. To nieustanne zapieranie się naturalnych odruchów niechęci czy złości w obliczu niesprawiedliwości i złego traktowania jest najlepszym dowodem jego świętości. Gotowość do zrozumienia perspektywy drugiego, doszukiwania się w jego myśleniu i wypowiedziach śladów prawdy, a nawet takiej prawdy, która koryguje słuchającego, była – mówią świadkowie jego życia – jedną z najważniejszych cech jego osobowości. Co więc znaczy – patrząc dziś, z perspektywy czasu na kard. Wyszyńskiego – zobaczyć w nim człowieka duchowego? Czy nie właśnie to jedno: miłość do wszystkich? Czy nie jej właśnie chciał nas nauczyć, szukając zrozumienia nawet dla tak, wydawałoby się, chrześcijaństwu obcych idei, jak komunistyczna obietnica nowego świata? Świetnie ilustruje to fragment przemówienia, jakie Prymas Tysiąclecia wygłosił w kościele św. Marcina w Warszawie 28 kwietnia 1967 r. Kierował je do przełożonych zgromadzeń żeńskich, ale jego przesłanie wpisuje się w dużo szerszy kontekst tamtego czasu. 

Spór o przyszłość
Zaledwie dwa lata wcześniej zakończył się Sobór Watykański II, który solennie ogłosił potrzebę otwartości na współczesność i konieczność podjęcia dialogu ze światem. W Polsce natomiast nadal dają o sobie znać skutki nie tylko II wojny światowej, ale także tego, co niektórzy historycy nazywają powojenną „małą wojną domową”. Zmaganie się o nową Polskę, o jej pełną niepodległość, a jednocześnie trwający jeszcze intensywnie społeczny spór elit intelektualnych, także katolickich – czy rzeczywiście komunizm jest tylko złem, które nas spotkało i czy nie można go jakoś skorygować i przekształcić tak, aby katolicyzm spotkał w nim nie tyle wroga, ile sprzymierzeńca –  stanowił klimat codzienności tamtego świata. Dzisiaj tak postawione pytanie budzi naturalny sprzeciw, niezrozumienie i oburzenie: jak można w ogóle o tym rozmawiać. Wtedy jednak sprawa nie była tak oczywista. Przy wielu nadużyciach władz komunistycznych – przede wszystkim w walce z niepodległościowym podziemiem, ale też w sensie szerokim, w masowych mordach i prześladowaniach, jakie miały miejsce szczególnie w okresie stalinowskim – przez dobrych kilka, a nawet kilkanaście lat po wojnie, nie wszyscy byli świadomi tego, z czym naprawdę mamy do czynienia. Nawet wydarzenia Poznańskiego Czerwca z 1956 r. nie były dla wielu Polaków przekonywającym dowodem na to, że sprawa komunizmu jest przegrana. Niektórzy nadal wierzyli, że Polska skoryguje kierunek komunizmu sowieckiego, że u nas będzie inaczej. I że wszystkie nadużycia w końcu się skończą, a my zbudujemy nowy, lepszy świat, wolny od tego wszystkiego, co przed wojną rodziło podziały i nierówności społeczne. Co w pamięci wielu pozostało mimo wszystko jako czas bardzo niedoskonałej formy życia społecznego. Wybory fałszowano. Polacy nie akceptowali układu, który wpychał ich w ramiona Rosji. A mimo to, w samym sercu intelektualnego sporu o przyszłość katolickiej Polski, powracało to niezrozumiałe dziś pytanie: a gdyby tak komunizm rzeczywiście potraktować jako partnera w zbudowaniu nowego, bardziej równościowego i braterskiego świata?

Krytyczne zasłuchanie
Nie chciałbym przypisywać kard. Wyszyńskiemu wiary w komunizm. Nie był on jednak w tamtym czasie odosobnionym przypadkiem ludzi, którzy na serio zadali sobie pytanie o możliwość układania życia społecznego na nowo, inaczej niż przed wojną. Oprócz soborowej gotowości, aby wsłuchać się we współczesny świat, Wyszyński był też głęboko przekonany, że właśnie na tym soborowym spotkaniu zrodziło się nowe myślenie o Kościele i świecie. Podczas wspomnianego spotkania mówił: „Wracając z Gniezna, czytałem w drodze ostatnią encyklikę Pawła VI De populorum progressione promovenda – O popieraniu postępu narodów. Uderzyło mnie uporczywe wiązanie wszystkich, zdawałoby się skłóconych i rozbieżnych, sił, zespołów, instytucji, narodów i państw. Z rozbicia pochodzi wiele nieszczęść współczesnej rodziny ludzkiej. Papież nawołuje do braterstwa ludów i narodów, do współdziałania każdej siły i wartości, instytucji, narodu i państwa wraz z innymi i na rzecz innych. Jest to w olbrzymim wymiarze realizacja Chrystusowego: „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Mam tam spojrzenie powszechne, prawdziwie katolickie”. Wyszyński, wyraźnie przejęty wyzwaniami, przed którymi stoi jego ojczyzna, a jednocześnie owładnięty porywem Ducha Świętego na Soborze, mówi dalej: „Minęło 100 lat, zmieniły się warunki społeczne i gospodarcze, a świat nadal myśli schematami indywidualistycznymi, chociaż głosi postęp społeczny. (…) Jeszcze ludzie nie nauczyli się myśleć takimi kategoriami, jakimi Kościół uczy nas dzisiaj myśleć. Kościół uczy, że w Mistycznym Ciele Chrystusowym, jeśli cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie; gdy raduje się jeden, wszystkie się radują. To jest myślenie uniwersalistyczne, wspólnotowe!”. Jednocześnie tłumaczył jednak – świadomy tego, że to, o czym mówi, może zaskakiwać, rodzić niezrozumienie, szczególnie w kontekście rodzącego się komunizmu, który zamiast jednoczenia dzieli naród na klasy i każe im ze sobą walczyć: „Pewną kategorię ludzi, którą nazywa się proletariatem, próbuje się wyłączyć z całej rodziny ludzkiej, aby stworzyć z niej wspólnotę partykularną, dla przeciwstawiania się innej wspólnocie, równie indywidualistycznej, egoistycznej i wąskiej w myśleniu, którą zwie się dzisiaj schematycznie światem kapitalistycznym”. 

In commune
Nie można więc powiedzieć, że do obietnicy nowego komunistycznego porządku Wyszyński podchodził bezkrytycznie. Swoją krytykę wplatał jednak w to wszystko, co było otwarciem się nadziei na nowy, lepszy świat. Nie chciał zwykłego powrotu do rzekomo lepszej przeszłości. Rzeczywiście próbował słuchać, rozeznawać i stopniowo oddzielać to, co wydawało się przynajmniej zbliżone do chrześcijańskiego sposobu myślenia, a nawet pozwalało się temu myśleniu rozwinąć, a co było tylko pewną przykrywką dla teorii i działań antyspołecznych czy wręcz nieludzkich. Wyszyński rozumiał jednak, że w tym bardzo delikatnym, ale i uważnym rozeznawaniu kryje się prawdziwe oblicze miłości bliźniego, miłości do wszystkich, która odróżnia chrześcijaństwo od wszystkich egoistycznych ideologii, takich, które w gruncie rzeczy dbają o jakiś wycinek świata, o jakąś tylko małą jego część. Mówiąc do sióstr w kościele św. Marcina, wyjaśniał więc dalej: „Czerpiąc z wielkich prawd i tajemnic, Kościół schodzi do spraw codziennych, aby nauczyć nas nowego sposobu myślenia. (…) Nie będzie nam łatwo zdobyć się od razu na taki sposób myślenia i rozumowania, na takie praktyczne widzenie świata, ale będziemy nad tym pracowali. Musimy uspołecznić siebie, swoje człowieczeństwo, rozum, wolę, serce, życie i całą swoją postawę życiową. (…) Musimy wyjść z wąskiego kręgu zainteresowań sobą i zacząć myśleć, że się tak wyrażę in commune – w postawie wspólnoty”.
Wyraźne przywołanie zbieżności soborowej nadziei na nowe communio, czyli wspólnoty w Kościele i świecie, oraz myślenia in commune, czyli wspólnego, w jedności, nie jest przypadkowe. „Z lektury ostatnich czasów zastanawia mnie spór, który się toczy na świecie między dwoma komunizmami: komunizmem materialistycznym, oficjalnym, i tym drugim, nieoficjalnym – kontynuował swoje przemówienie w warszawskim kościele. – Obydwa, ufne w swą potęgę, kłócą się o to, kto lepiej realizuje marksizm. W rzeczywistości żaden nie realizuje marksizmu, tylko nacjonalizmy, w które się przekształciły. Ciekawa rzecz, że w tym najbardziej «autentycznym» komunizmie, ogłasza się prymat materii, a w tym drugim ogłasza się, na swój sposób rozumiany, prymat ducha. W oficjalnym, długomilowym, nas obowiązującym, mówi się o przemianie świata przez przebudowę struktur gospodarczych, a tam się mówi zupełnie o czym innym – o przemianie człowieka. Jedni mówią: przemienimy człowieka, gdy przebudujemy całą bazę materialną, z której jak krokusy na halach z wypoczętej ziemi wyrosną piękne kwiaty: nowa kultura, nowa moralność i tak dalej. Inni mówią na odwrót – nie uda się realizować marksizmu, jeżeli się naprzód nie przemieni człowieka. Trzeba przemienić człowieka, który jest opanowany kategoriami myślenia indywidualistycznego. Trzeba go nauczyć myśleć społecznie”.

Gorszący przykład
Wyszyński był oczywiście świadomy, że komunizm może łatwo wypaczyć Ewangelię. Wiedział, jak wiele dokonało się już zła, które pokazało, że komunistyczne idee ukrywają za sobą bardzo często ludzi chcących zdobyć władzę i de facto – podobnie jak opisał to George Orwell w Folwarku zwierzęcym – stać się równiejszymi wśród równych. Dlatego to właśnie przywódcy komunistyczni lat powojennych gotowi byli wzywać do poświęcania jednostki za naród, a nawet kazać poświęcić siebie, żeby tylko kolektywowi żyło się lepiej. „Wygląda to tak – tłumaczył Wyszyński – Chrystus mówił: «Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego». A my powiadamy… będziesz miłował bliźniego twego więcej jak siebie samego. Poświęcisz siebie całkowicie, absolutnie, aby służyć bliźniemu, społeczeństwu, wspólnocie”. Chcąc jednak ocalić nowe myślenie wspólnotowe i wiarę w świat bardziej pojednany, podkreślał, że kierunek jest słuszny, choć trzeba dobrze przyjrzeć się drodze, która go wyznacza: „Tego nie da się zrobić bez całkowitej przebudowy i przemiany duchowej człowieka. A więc prymat ducha”. 
Krytyczność wobec pozorów dobra, jakie przynoszą obietnice komunizmu, nie zamykała go na dalsze poszukiwanie tego, co wspólne, i rozeznawanie tego, co może być rzeczywistym postępem, zarówno w Kościele, jak i życiu społecznym. Niejako pojednawczo z tymi, którzy w czysty, dobry komunizm wierzyli, w swoim warszawskim przemówieniu sugestywnie zapytał: „Czy to nam nic nie mówi? Powiecie, że to przykład gorszący, nienadający się do świątyni. Wiemy jednak, że Kościół wszedł w świat współczesny, a więc i tu mogę takie rzeczy mówić. Niech się nikt nie gorszy, niech się raczej uczy na tych przykładach. (…)  Jeżeli po tylu dziesiątkach lat świat, daleki od Boga, dochodzi do stwierdzenia i odkrycia wartości, którymi my żyjemy na co dzień, to mamy chyba potwierdzenie tego, o co walczymy i zabiegamy”.

Nigdy nie przestał marzyć
Wyszyński był niezwykłym człowiekiem, księdzem i pasterzem polskiego narodu właśnie dlatego, że był człowiekiem rozeznania. Stąd jego gotowość do słuchania, do dialogu, do wspólnego szukania. Wiemy, że przyszedł czas, kiedy powiedział stanowcze i bardzo wówczas potrzebne non possumus. Był to jednak moment, w którym dialog okazał się już niemożliwy. Nie dlatego, że nie chce go Kościół, ale że zerwały go komunistyczne władze. Przez całą swoją postawę, całe zło, które wylało się spod kłamliwie wypowiadanych obietnic lepszej, bardziej pokojowej przyszłości. I które zniekształciło nawet te elementy komunizmu, które mogłyby stać się rzeczywistym sprzymierzeńcem chrześcijaństwa. Dlatego mimo rozczarowania, które musiało w końcu nastąpić – szczególnie wtedy, kiedy okazało się już w całej pełni, że prymat ducha w komunistycznej ojczyźnie jest czystą iluzją – Wyszyński nie porzucił pierwotnych intuicji, których ani wtedy, ani dzisiaj, nie da się prosto połączyć z ciasnym nacjonalizmem i nieskrępowanym kapitalizmem; nie da się połączyć z katolicyzmem narodowym, który ogranicza chrześcijańską miłość i nie pozwala jej wykraczać poza własny naród. „Do wielkich spraw musimy dochodzić powoli, etapami, pamiętając o wierze, która bez uczynków jest martwa – mówił dalej. Trzeba pokazać uczynki środowisku, w którym żyjemy, tak często odchodzącemu od Boga. Przez te uczynki, przez postawę chrześcijańską w najtrudniejszej sytuacji, wielką cierpliwość, pokój wewnętrzny, opanowanie języka, wielki szacunek dla każdego człowieka, nawet naszego wroga i nieprzyjaciela, można skutecznie pokazać ducha czasu, który jest ujawniony w nauce Soboru o Ludzie Bożym pełnym Ducha Chrystusowego”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki