Tischner na maturze to miłe zaskoczenie?
– Tak, tym bardziej że inny jego tekst pojawił się już w zeszłym roku na maturze rozszerzonej. Tym razem przeczytać go musieli wszyscy maturzyści. W dodatku wybrano fragment zatytułowany Co znaczy myśleć?, pochodzący ze zbioru felietonów radiowych Wędrówki w krainę filozofów. Bardzo lubię ten tekst, zauważyłem, że świetnie rezonuje on w średnich szkołach. Tak więc ponowna obecność Tischnera na maturze to duże wydarzenie, można powiedzieć, że w ten sposób on sam staje się „tekstem” do czytania, interpretowania.
U progu dorosłości lektura tekstów Tischnera może pomóc rozwiązywać życiowe rozterki?
– Współczesna edukacja dąży do tego, żeby bardzo szybko ukierunkować młodych ludzi. Dość wcześnie muszą zdecydować, czym będą się zajmowali w życiu. Paradoks polega na tym, że współczesny świat wymaga czegoś zupełnie innego, to znaczy elastyczności, kompetencji miękkich, szerokich horyzontów. Byłoby dobrze, gdyby w wykształceniu było mniej encyklopedii, a więcej myślenia. O tym właśnie możemy przeczytać u Tischnera. Oczywiście, musimy kształcić specjalistki i specjalistów – pielęgniarki, inżynierów, murarzy itd. Ale ważne jest, by również oni mieli te horyzonty jak najszersze, rozumieli, co się dzieje wokół, w którą stronę zmierza świat. Dobrze to widać teraz, w czasie pandemii, jak niezbędna jest ta umiejętność szerszego spojrzenia. Tischner jest tutaj dobrym drogowskazem.
W biografii Tischnera dostrzegamy portret człowieka, który chciał wciąż samodzielnie myśleć – wbrew politycznym ograniczeniom, skostnieniu myśli filozoficznej i wreszcie wśród dynamicznych przemian w latach 90.
– Zależało mi bardzo na podkreśleniu, że u Tischnera dwa elementy ściśle się łączą: samodzielność myślenia i myślenie we wspólnocie. Często te dwie rzeczywistości się przeciwstawia: jak indywidualista, to wspólnota co najwyżej czerpie korzyści z jego indywidualizmu, ale tak naprawdę jest on solą w oku większości. Najlepiej, żeby za dużo nie myślał; jak na tym dowcipie rysunkowym Jujki, gdzie za biurkiem siedzi uśmiechnięty facet, a nad nim napis: „Nie myślę, a jestem”. Tymczasem powinny korzystać obie strony: wspólnota powinna czerpać mądrość z czyichś przemyśleń, a ten myślący indywidualista ze wspólnoty czerpać tematy do przemyślenia. Tak powstała Etyka solidarności, książka, w której Tischner opisał to, co działo się w Polsce po Sierpniu ’80. To oczywiście nie jest reportaż, tylko tekst filozoficzny, ale Tischner nie filozofuje ponad tym doświadczeniem, tylko obserwuje, słucha, o czym się mówi, jest wewnątrz wydarzeń i próbuje uchwycić ich istotę. I znajduje np. genialną formułę na określenie solidarności: „Jeden drugiego brzemiona noście”. To jest istota sprawy. Jest ciężar, jest ktoś, kto pod nim upada, i są tacy, którzy rzucają się na ratunek. Nie ma tu żadnego „przeciw”, wskazywania wroga, itd. Dlatego ten tekst jest tak mocny i porusza nie tylko w Polsce, ale i za granicą.
Wspólnota, z którą od razu go kojarzymy, to cała kultura podhalańska, góralszczyzna nie była dla niego tylko scenografią do filozofowania, ale czymś znacznie więcej.
– Tischner miał na nią pewien pomysł. Zazwyczaj mówiąc o kulturze ludowej, wskazuje się na więzy krwi. Są takie dumne rody podhalańskie, które szczycą się tym, że żyją na tej ziemi z dziada pradziada, nawet z pewną wyższością patrzą na ludność napływową. W wizji Tischnera spoiwem góralskiego świata nie jest krew, ani nawet ziemia, tylko kultura. A kultura góralska zrodziła się z bardzo wielu wpływów, to nie kultura jednej etniczności, tylko ludzi, którzy przybywali z rozmaitych stron. Tischner podawał często przykład muzyki góralskiej: słychać w niej nuty nie tylko karpackie, ale też cygańskie czy żydowskie. Dlatego u niego silne zakorzenienie w jednym miejscu łączy się z ogromną otwartością na świat. Bo jeśli naprawdę rozpoznam swoje miejsce, to będę otwarty na innych, zauważę, że wyrastam nie z jednego korzenia, ale jest to sieć korzeni. Podobnie z postrzeganiem polskości. W polityce wciąż powraca jako „argument” to, że jeden jest Polak, a drugi nie-Polak, że ktoś jest bardziej Polakiem, a ktoś mniej. Polskości używa się jak obucha, którym wali się w przeciwników. A tymczasem polskość to – historycznie – wieloetniczność, która w jedną całość połączyła się dzięki kulturze.
Do biografii nie da się nic dodać, ale ta, po 20 latach ma sporo nowości.
– Ja ją traktuję jak zupełnie nową książkę. Ma 300 tys. znaków więcej, to bardzo dużo, prawie osiem arkuszy. Wiele fragmentów napisałem na nowo, nie dlatego, że poprzednio popełniłem jakieś pomyłki, ale przez 20 lat, mam nadzieję, trochę człowiek zmądrzał, a po drugie – zebrałem sporo nowych informacji. Może najtrudniejsze było właśnie to, żeby w pewnym momencie się zatrzymać, nie pakować do środka wszystkiego, co wiem. Książka mogłaby spokojnie składać się z dwóch takich tomów. Tak więc jest to nowe spojrzenie, zarówno na młodość Tischnera, na doświadczenie wojenne, jak i na to, co działo się z nim w latach 90. Otwarto archiwa, do których wcześniej nie można było zajrzeć. Mamy dostęp do dziennika Tischnera z czasów licealnych, dzięki czemu możemy zobaczyć, jak dojrzewało jego powołanie. To w ogóle unikalna sytuacja, że mamy zapiski wybitnego filozofa z czasów jego młodości, że wiemy z pierwszej ręki, jakimi lekturami się inspirował, co przeżywał, co go interesowało. Odnalazły się jego wczesne poezje, opowiadania. W biografii jest też dużo więcej informacji o jego mistrzach duchowych – Janie Pietraszce i Karolu Wojtyle. Dziś, kiedy mamy wyraźny kryzys zaufania wobec duchownych, w tych postaciach możemy zobaczyć wzór kapłana ewangelicznego i ubogiego, takiego, o jakim mówi papież Franciszek. Kiedy ksiądz Pietraszko został biskupem, koledzy z rocznika zrzucili się i kupili mu w prezencie nowy samochód. A on go kazał sprzedać i jeździł starym, który został po poprzedniku. Tak było ze wszystkim – Wojtyła był taki sam i Tischner też. Oni nie gromadzili rzeczy, nie budowali dworów, nie potrzebowali nikogo olśnić, bo byli nastawieni na co innego.
Kiedy Pan najbardziej tęskni za Tischnerem? W jakich momentach brakuje go w naszej rzeczywistości?
– Kiedy przychodzi niedziela (śmiech). Teraz szczególnie, kiedy z konieczności musieliśmy uczestniczyć w Mszach online. Wprawdzie miałem „dobre adresy”, ale oglądałem transmisje z wielu różnych miejsc i doszedłem do wniosku, że bardzo dziś brakuje kaznodziei, który wychodzi na ambonę i ma precyzyjny pomysł na to, co chce powiedzieć. I pomysł ten nie polega na tym, żeby ludzi straszyć, wpędzać w poczucie winy albo żeby ich ukołysać pobożnym szeptem. Tischner miał na ogół do przekazania jedną, dwie myśli związane z Ewangelią czy jakimś innym źródłem – i to działało. Drugi obszar to spory, które toczymy – odkładam na bok polityczne, ale nawet te ideowe. Przydałby się taki człowiek, który potrafiłby stać „po obu stronach”, tłumaczyć jednym racje drugich, przeciwnika przedstawić jako kogoś, z kim musimy wspólnie rozwiązać dany problem, a nie kogoś, kogo trzeba napiętnować, pokazać mu, jaki jest naiwny, głupi albo wręcz niebezpieczny. Konfliktów nie unikniemy, ale można je rozwiązywać w duchu współpracy, a nie walki. Wyraźnie to było widać na początku epidemii – władza mogła wtedy nas wszystkich zjednoczyć, zaangażować, także opozycję i ludzi stojących z boku. Wystarczyło powiedzieć: zawieszamy wszystkie spory, bo musimy się skupić na tym, co najważniejsze, a najważniejsi są ci najsłabsi, najbardziej zagrożeni. To od razu ustawiłoby całą sytuację. Tymczasem szybko weszliśmy w retorykę walki, wyborów i tak dalej. To pokazuje, jak brakuje takiego racjonalnego głosu. Tischner mówił: „Wolność to nie jest w lewo ani w prawo, tylko wyżej”. Brakuje takiego spojrzenia – z góry, z chłodniejszą głową, dostrzegającego, co jest naprawdę dobrem wspólnym.
Mija 20 lat od śmierci ks. Józefa Tischnera, a pandemia pewnie pokrzyżowała szyki obchodom?
– Owszem, nie odbyły się planowane Dni Tischnerowskie, zarówno w Krakowie, jak w Opolu, pewnie byłoby też wiele innych wydarzeń w rozmaitych miejscach. Cały czas przyglądamy się temu, co się dzieje, może w jakiejś formie zorganizujemy Dni Tischnerowskie jesienią. Są oddolne inicjatywy czytania i dyskusji o tekstach Tischnera. W pewnym sensie ta moja biografia jest takim zastępczym wydarzeniem, które ma zachęcić do wejścia w głąb tego, co miał do zaproponowania. Podkreśliłbym jeszcze jedną cechę jego postawy – to było myślenie zupełnie pozbawione agresji. Myślenie ma opanować świat, ale nie ma nim zawładnąć. Skutki myślenia mogą być bolesne, bo ludzie pod wpływem nawet dobrych idei podejmują niekiedy złe decyzje, ale generalnie myślenie nie powinno być agresywne, zachłanne. Prawdziwe myślenie nie chce dla siebie niczego, chce po prostu zrozumieć. To jest postawa, której też bardzo teraz brakuje.
Czyli myślenie jest miłością – użył Pan określeń jak z Hymnu o miłości św. Pawła.
– Tak, myślę, że każde rzetelne myślenie jest miłością. Tischner użył kiedyś takiego sformułowania: „myślenie w pogodzie ducha”, mówiąc o swoim nauczycielu Romanie Ingardenie. Pasuje ono jednak bardzo do samego Tischnera. Jego myślenie przeniknięte było afirmacją i fascynacją – światem w ogóle, a światem ludzi w szczególności. Dlatego tak przyciągało i przyciąga. Bo „złych nowin” jest dookoła mnóstwo, a o dobrą nowinę bardzo trudno.