Zimowej nocy 1566 r. złożony ciężką chorobą uczeń jezuickiego kolegium w Wiedniu gorąco pragnął spotkania z Jezusem. Wydawało się mu, że umiera, ale on, wówczas zaledwie piętnastolatek, nie bał się śmierci – przerażała go perspektywa odejścia z tego świata bez przyjęcia Najświętszego Sakramentu. Jednak gospodarz stancji, stanowczy luteranin, prędzej dałby sobie rękę uciąć, niżby sprowadził do swego domu księdza z katolickim wiatykiem. Staś leżał więc bezsilnie w zimnym pokoju, przykuty do łóżka wysoką gorączką, i tylko się modlił, dopóki starczało mu świadomości.
Pragnienie komunii
Wszystko, co wiemy o tamtej nocy, pochodzi z jego własnej, późniejszej relacji, a także z zeznania opiekuna, złożonego na procesie beatyfikacyjnym. Około północy gorączka zelżała, a chory oprzytomniał. W pewnej chwili niespodziewanie usiadł na łóżku, prosząc obecnych o przyklęknięcie: oto święta Barbara, patronka dobrej śmierci, w asyście dwóch aniołów przyniosła mu ciało Chrystusa. Chłopiec odmówił trzykrotnie po łacinie „Panie, nie jestem godzien...”, następnie zaś wysunął język, a po chwili zamknął usta i uspokojony położył znowu głowę na poduszce.
Niebawem wyzdrowiał, a pierwszą rzeczą, o jakiej dowiedziało się jego otoczenie, było postanowienie całkowitego oddania się Jezusowi i Maryi przez wstąpienie do zakonu jezuitów. Tak też się stało. Śluby zakonne Stanisław Kostka złożył półtora roku później w Rzymie, a niedługo potem zmarł tamże w opinii świętości, popartej z czasem uroczystymi aktami beatyfikacji oraz kanonizacji.
To, co zaszło tamtej wiedeńskiej nocy, Kościół określa mianem komunii duchowej, konkretnie zaś komunią pragnienia. Oznacza ona zjednoczenie z Jezusem eucharystycznym, lecz nie przychodzącym do człowieka pod postaciami chleba i wina. Jest to łaska, dana nam od Boga w sytuacji, gdy zewnętrzne i obiektywne przyczyny uniemożliwiają nam przyjęcie Najświętszego Sakramentu w jego materialnej postaci. By ją otrzymać, musimy jednak szczerze pragnąć przyjęcia całego Pana Jezusa, z Jego ciałem i krwią. Czyli akurat tego, co w naszej krótkiej lub długo trwającej kondycji braku nie jest nam dane. Tylko tyle i aż tyle. Wtedy On przychodzi.
Nie „duch osoby”, ale Osoba
Pojęcie komunii duchowej stało się w ostatnim czasie tematem dyskusji, w których ujawnił się szereg nieporozumień. Ich wyrazem jest chociażby tendencja do traktowania tego rodzaju jedności z Chrystusem jako swego rodzaju furtki, umożliwiającej osobom pozostającym w stanie grzechu ciężkiego mieć nadzieję, że komunia duchowa zastąpi całkowicie tę sakramentalną. Dotyczy to szczególnie rozwiedzionych, żyjących w nowych związkach, choć oczywiście nie tylko tych osób. Na czym polega tutaj nieporozumienie? Otóż dyskusja, która toczy się w Kościele, nie dotyczy pytania, czy osoba żyjąca w grzechu ciężkim może zastąpić Komunię pod postacią chleba komunią duchową, lecz tylko kwestii, czy sytuacja tej osoby rzeczywiście uprawnia nas do orzekania, że ona w tym grzechu naprawdę tkwi. Dlaczego nie jest to takie oczywiste? Ponieważ o grzechu ciężkim decyduje nie tylko sam fakt przekroczenia jakiejś istotnej normy, ale także okoliczności, które temu towarzyszą: dlaczego ktoś żyje tak a nie inaczej; czy może swoją sytuację zmienić bez powiększania szkody dla siebie i innych; czy ma pragnienie to zrobić, gdy to tylko będzie możliwe, tzn. dobre dla wszystkich. Te i inne pytania nurtują dzisiaj duszpasterzy pragnących towarzyszyć osobom, które swoim życiem łamią jakąś ważną normę moralną – na przykład wierność małżeńską – aby pomóc im realnie ocenić ich własną sytuację: czy sposób, w jaki żyją, jest grzechem ciężkim, czy też nie. Bo jeśli jest, nie ma możliwości przyjmowania Komunii pod postacią chleba. Ale wtedy „nie działa” również – mówiąc kolokwialnie – komunia duchowa. Nie można jednocześnie z Chrystusem się jednoczyć i swoim życiem tej jedności zaprzeczać. Nie można jednocześnie iść do przodu i do tyłu. Dlatego błędne jest stwierdzenie, że jeśli komuś odmawia się przyjmowania Ciała i Krwi Pańskiej, może zjednoczyć się z Jezusem duchowo.
Komunia duchowa nie jest jakimś surogatem komunii Ciała i Krwi Pańskiej, lecz pełną komunią z Jezusem, tyle że osiągniętą inną drogą, którą roboczo moglibyśmy nazwać „bezpostaciową”. Zawsze możliwą jednak tylko dla tych, którzy wypierają się grzechu ciężkiego.
Coś więcej niż „poziom ducha”
Przykład kolejnego błędu znaleźć można w wypowiedzi o. Adama Szustaka, którego cykl internetowych katechez – trzeba to mocno podkreślić – zasługuje na uznanie, gdyż w zdecydowanej większości jest to zdrowa nauka Kościoła, do tego podana w przystępny i atrakcyjny sposób. Jednak w katechezie poświęconej komunii duchowej dominikanin stwierdził, że „to się dokonuje przede wszystkim na poziomie ducha”, zaś materia sakramentu, czyli postaci chleba i wina, mają tu znaczenie drugorzędne. Jeżeli takie poglądy głosi osoba konsekrowana, my, katolicka wspólnota, winniśmy mocno zakasać rękawy do ewangelizacyjnej pracy, gdyż mentalne zeświecczenie, jak widać, zaszło już wśród nas bardzo daleko.
Istotą każdej Komunii Świętej nie jest bowiem „poziom ducha”, ale wymiar osobowy. Jednoczymy się w niej z żywym Jezusem, z Jego pełną osobą z duszą i ciałem. Chrystus wcielił się, tzn. przyjął ludzkie ciało i powracając do Ojca, nadal to ciało posiada. To ono pozwala Mu na kontakt z nami za pomocą znaków cielesnych. Ludzkie ciało Jezusa jest łącznikiem Boga ze światem tak samo istotnym, jak Jego duchowe bóstwo. Tu nie ma bardziej i mniej ważnych elementów, wszystko jest nierozdzielnie złączone.
Gdyby jedynie „poziom ducha” zaspokajał naszą za Nim tęsknotę, nie odczuwalibyśmy przecież pragnienia zjednoczenia się z Nim przez eucharystyczne postacie! Bowiem postacie chleba i wina nie są drugorzędnym „poziomem znaku” – jak wyraził się o. Szustak – lecz sposobem, w jaki Chrystus przez swoje ludzkie ciało się z nami jednoczy. – To jest moje ciało… To jest moja krew – mówi prezbiter w Jego imieniu podczas każdej konsekracji. Dlatego każda komunia duchowa jest wyrazem pragnienia, aby wtedy, gdy będzie to możliwe, dopełniła się ona komunią pod postacią chleba. Jest czasem przed kolejną komunią „pod postaciami”, a nie stanem trwałym.
Lustro koronawirusa
Do jeszcze większego zamętu przyczyniają się informacje i działania związane z rozprzestrzenianiem się koronawirusa. Ponieważ chiński wirus, jak każdy inny zarazek, szerzy się poprzez fizyczny kontakt człowieka z człowiekiem, episkopaty różnych krajów świata, w różny sposób, instruują wiernych w zakresie niezbędnych środków ostrożności. Przykład rozsądku i trzeźwości dają nam tutaj kościoły Azji, kontynentu najbardziej przecież narażonego na rozwój zarazy. Biskupi Filipin i Singapuru opowiedzieli się stanowczo za utrzymaniem rozdawania Najświętszego Sakramentu z ręki celebransa. Zaś episkopat Malezji przypomniał o możliwości komunii duchowej dla tych, którzy z powodu choroby bądź kwarantanny odizolowani są od uczestnictwa w Mszy Świętej.
I to jest właściwy obszar działania tego wyjątkowego sposobu sprawowania owego sakramentu. Niestety, podobne oświadczenia w Europie (m.in. opublikował je 28 lutego przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki) są często interpretowane w duchu całkowicie niezgodnym z nauczaniem Ewangelii. Możliwość bowiem komunii duchowej, o której owe oświadczenia wspominają, nie ma zastąpić w sposób trwały komunii pod postacią chleba. Nie chleb eucharystyczny nam zagraża, ale jedynie – i to naprawdę w uzasadnionych sytuacjach – sposób jego podawania. Tym bardziej że w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do przyjmowania Pana Jezusa do ust.
Oświadczenia episkopatów nie mogą być więc okazją do tego, aby pochopnie z komunii w kościele rezygnować. Niektóre osoby biorą bowiem słowa biskupów wręcz za ostrzeżenie, aby tego obecnie nie robić.
Tego rodzaju interpretacje są tylko częścią fali reakcji na wiadomości o koronawirusie, reakcji, które można śmiało określić jako histeryczne. Niestety, dzieje się tu przy okazji wiele złego, chociażby wtedy, gdy dochodzi do całkowitego zawieszenia publicznego sprawowania Mszy Świętych, jak ma to miejsce w diecezjach Lombardii. Koronawirus, jak lustro, pokazuje nam w Europie nasze własne odbicie, naszą kondycję, którą trafnie zdiagnozował założyciel Wspólnoty Sant’Egidio prof. Andrea Riccardi: „porwał nas wielki protagonista naszych czasów – strach”. Zdążyliśmy już zapomnieć o wadze pierwszych słów pontyfikatu Świętego Jana Pawła, który z balkonu na placu św. Piotra wołał do wiernych: „Non abbiate paura! – Nie lękajcie się!”.