Logo Przewdonik Katolicki

Królestwo nie z tego świata

ks. dr Mirosław Tykfer
fot. pronoia/Adobe Stock

Panowanie Boga w tym świecie jest tematem trudnym, ale bardzo aktualnym. Nie da się Go tak po prostu wyrzucić z codziennego doświadczenia. Bo jak wierzyć we wszechmoc Boga, kiedy codzienność niesie tyle zła.

Jak mogę mówić: Chrystus zwyciężył świat, jeśli bycie dobrym człowiekiem nie pozbawia mnie bynajmniej wrażenia, że Jego zwycięstwo nie decyduje o tym, że lepiej się w życiu układa. Oczywiście bywają grupy fundamentalistów, którzy naiwnie powiedzą: za mało się modlisz albo: grzeszysz i dlatego Bóg ci nie błogosławi. Trochę jak w najstarszych tekstach Starego Testamentu, kiedy błogosławieństwo było jeszcze pojmowane jako obietnica potomstwa i długiego życia. Zresztą czy nie z takim właśnie upraszczającym widzeniem działania Boga musiał się zmagać Hiob? Czy nie musiał on przejść bardzo długiej i bolesnej drogi, żeby przekonać się, że Bóg może być także z tymi, którzy cierpią niewinnie? A jeśli w końcu okazało się, że mimo wszystko On z nimi jest, to czy nie pozostało w Jego historii otwarte pytanie, JAK rzeczywiście z nimi jest i dlaczego cierpią niewinni? Jak wierzyć w zwycięstwo Króla, którego ziemskie panowanie zakończyło się porażką?
 
Pobożność i ludzka porażka
Próby wyjaśnienia tego, co znaczy, że Bóg panuje w naszym życiu, nie przychodzą łatwo. Powiedzieć, że Bóg dobrych wynagradza, a złych karze, o tyle okazuje się nietrafne, że niewiele wyjaśnia. Zresztą czy po Auschwitz można jeszcze mówić o tak prostym wyjaśnieniu działania Boga w świecie? Zabrzmi to pewnie dość paradoksalnie, ale dobrze, że nie przychodzi nam łatwo udzielać sobie prostych odpowiedzi. Bo jeśli taka trudność się rodzi, to znaczy, że daleko nam do fundamentalistycznych uproszczeń. Nie przekonuje nas opowiadanie o Bogu, który działa na wzór ludzkiego władcy, który odpłaca swoim podwładnym za ich wierność. Mówiąc oczywiście o życiu na ziemi, a odpłacanie rozumiejąc w kategoriach życiowego powodzenia. Możemy spokojnie odłożyć do lamusa przekonanie, że królowanie Chrystusa objawia się bardziej tam, gdzie po ludzku sprawy układają się dobrze. Zresztą już psalmy przestrzegają świętych przed zazdrością wobec sukcesów grzeszników. A zresztą naprawdę trudno byłoby pogodzić tak uproszczone wyobrażenie Boga nie tylko z losem męczenników, ale przede wszystkim z obrazem Chrystusa Ukrzyżowanego, którego życie, w kategoriach czysto ludzkich, okazało się zwyczajnie przegrane.
 
Pokusa państwa wyznaniowego
Chrześcijaństwo żyje przesłaniem krzyża, ale jego wyznawcy wciąż ulegają pokusie postrzegania Boga, który chce w tym świecie zwyciężać po ludzku. A odsłania się ona najmocniej w powracających nieustannie próbach odnowienia idei narodu, w którym właśnie na wzór ziemskich władców króluje Bóg. Nie jest to oczywiście oczekiwanie, że Bóg będzie za każdym razem interweniował w ludzkie sprawy, ale że naród całkowicie podporządkowany prawu Bożemu będzie mógł liczyć, że ma już przed sobą tylko świetlaną przyszłość. A żeby tak się stało, należy doprowadzić do takiego oczyszczenia narodu, aby ten składał się jedynie z katolików. Oczywiście dzisiaj nikt nie przyzna się publicznie do takich zamiarów politycznych wprost. Poza skrajnymi przypadkami. Mniej lub bardziej świadomie wciąż jest jednak wielu tych, którzy ulegają pokusie, aby ustanowić państwo wyznaniowe, w którym politycy będą kształtować prawo, opierając się na poglądach religijnych. Ich naiwność nie polega oczywiście na tym, że takich polityków nie znajdą. To akurat jest bardzo możliwe. Pokusa państwa wyznaniowego kryje się natomiast tam, gdzie owi politycy będą uważali, że prawo regulujące życie obywateli uzasadniać nie muszą dobrem człowieka – które dzięki Ewangelii lepiej zrozumieli – ale odwołując się jedynie do woli Boga. Będą tak robili przynajmniej z częścią swoich postanowień, wymagając przy tym, aby wszyscy obywatele takiego prawa przestrzegali. Nie oczekując od razu od nich wiary czy przynależności do Kościoła, ale zwykłego podporządkowania.
 
Niebezpieczna analogia
Nieszczęście pokusy tworzenia państwa wyznaniowego pod pretekstem budowania królestwa Bożego na ziemi jest ponadto tym większe, że bywa uzasadniane pożytecznością analogicznych rozwiązań w państwach muzułmańskich. Tam również idea boskiego królestwa przekłada się na nadrzędność prawa religijnego wobec praw człowieka. Prawo szariatu nie musi liczyć się z pytaniem: dlaczego tak właśnie będzie dla człowieka dobrze. Wystarczy, że powie, że tak mówi religia.
A tak rzeczywiście mogłoby być także w państwach tradycyjnie chrześcijańskich, gdyby zwyciężyło w nich prawo zakazujące aborcji, odwołujące się jedynie do wiary w Boga Stwórcę, pomijając przy tym argumentację naukową o początku ludzkiego życia w chwili poczęcia i nie przykładając zupełnie wagi do zasadności obrony tego życia na podstawie godności i praw człowieka.
Oczywiście prawo musi czasami rozstrzygać także sprawy ściśle związane z religią. Będzie tak na przykład w odniesieniu do świątecznych dni wolnych. Państwo niewyznaniowe będzie jednak respektować takie żądanie na podstawie prawa człowieka do wolności religijnej i związanych z tym przywilejów, aby tę wolność praktykować. Nie będzie natomiast narzucać całej kulturze narodowej postrzegania niedzieli jako dnia o charakterze religijnym.
 
To jest klucz
Rezygnując z tego fundamentalistycznego podejścia, odczuwamy nagle jakąś ulgę: nie musimy tworzyć państwa, w którym nie mogą być „inni”. Mój dom, podwórko, a nawet relacje rodzinne mogę dzielić z wyznawcami innych religii. I nie będzie to stało w sprzeczności z królowaniem Boga w tym świecie. To jednak nie znaczy, że rozwiązaliśmy już problem, jak we współczesnej różnorodności poglądów ludzi tworzących jeden naród królestwo Boga jednak uobecniać.
Prostą i bardzo praktyczną odpowiedź dał
ks. Jan Zieja. Powiedział: „Przyjdź królestwo Twoje” i „bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi” to jest właściwie to samo. Chrześcijańska idea królowania Boga dotyczy ludzkich serc, a nie struktur państwowych. Bo dopiero wtedy, gdy przemienią się ludzkie serca, zmieniać się będą także struktury. Chrześcijanie tak rozumiejący Boże królowanie, będą je urzeczywistniać nie tyle w konkurencji czy nawet w konfrontacji z niewierzącymi czy wyznawcami innych religii, ile razem ze wszystkimi ludźmi dobrej woli. No właśnie: z ludźmi dobrej woli. To jest klucz. Chrześcijanin buduje królestwo Boga na ziemi, szukając nie tyle sprzymierzeńców jedynie w samym Kościele, ile także poza nim, wpatrując się w przykład Chrystusa Ukrzyżowanego, który oddaje życie za innych. Tak, to miłość ofiarowująca się za innych jest kluczem do budowania społeczeństw, które stopniowo odzwierciedlać będą ideał królestwa Bożego. Nigdy nie do końca, nie w całości. Zresztą na ziemi to jest niemożliwe. Wszelkie utopijne próby tworzenia społeczności ideologicznie jednorodnych zawsze kończyły się przemocą i totalitaryzmem. Możliwe jest jednak takie stopniowe rozrastanie się królestwa miłości, które ma swoją wewnętrzną dynamikę wzrostu pomimo ludzkiej ułomności i grzechu. Czy zaczynem tego wzrostu nie powinni być właśnie chrześcijanie? Czy nie oni, przez oddanie siebie – czasami wręcz przez wyniszczenie własnego ciała i rezygnację z własnego dobra dla dobra innych – czy nie oni, wierni przesłaniu krzyża, są najskuteczniejszym zaczynem wzrostu Bożego królestwa? I to w nadziei  mocniejszej od opinii tych, którzy mogą uznać takie życie za ludzką porażkę.
 
Lekcja Benedykta
Papież Benedykt XVI wydaje się rysować taki właśnie obraz chrześcijańskiego rozumienia rozwoju ludzkości w zgodzie z biblijną dynamiką królestwa Bożego. Tego, które jest jak zaczyn w cieście albo zboże rosnące pośród kąkolu. Z zewnątrz nie widać, że to właśnie miłość chrześcijan może nadawać państwu wewnętrzny impuls do rozwoju praw gwarantujących obronę godności człowieka. Ta miłość ma być treścią stanowionego prawa, ale także stylem, w którym ono powstaje. Tylko miłość społeczna może bowiem uruchomić w ludziach różnych przekonań i dobrej woli potrzebę odnalezienia wspólnego fundamentu dobra. Dlatego w biblijnej perspektywie wzrostu królestwa Bożego nie da się precyzyjnie oddzielić wkładu chrześcijan do życia społecznego od tego, co dają inni. Ta pierwsza – miłość chrześcijan – ma co prawda szansę być miłością naprawdę czystą, udoskonaloną przez miłość Chrystusa, i dlatego jest ona w każdym społeczeństwie tak ważna. Bez miłości kształtowanej na wzór Chrystusa trudno byłoby sobie wyobrazić powstanie cywilizacji respektującej prawa człowieka – pisał w swoim ostatnim eseju Chrystus wyśmiany Leszek Kołakowski. A przecież był człowiekiem niewierzącym. Ale i ta druga, miłość tych innych, niezwiązanych wprost z Kościołem i jego przekonaniami, też ma coś istotnego do dodania, a czasami to właśnie ona zawstydza tych, którzy z racji swojej przynależności do Chrystusa powinni ją lepiej praktykować.
W encyklice Caritas in veritate Benedykt XVI pisał, że królestwo miłości ma swoje źródło w Chrystusie i Jego Ewangelii, ale dodał, że do poprawnego rozumienia praw i obowiązków prawdziwej miłości ma dostęp sumienie każdego człowieka. Oczywiście sumienie prawe i pielęgnowane. Ale właśnie dlatego – zdaniem Benedykta XVI – że miłość jest zawsze możliwa, powinna stać się ona fundamentem jedności narodowej i międzynarodowej oraz państwa szanującego prawa i godność człowieka. W roku 2009, podczas Niedzieli Palmowej, papież emeryt powiedział: „Nie jest bowiem to królowanie oparte na władzy politycznej, ale jedynie na dobrowolnym przyjęciu miłości – miłości, będącej odpowiedzią na miłość Jezusa Chrystusa, który ofiarował się wszystkim. (…) Oznacza ona, że nikomu nie wolno czynić wartości absolutnej z siebie samego, ze swojej kultury i swojego świata. Wymaga to, abyśmy wszyscy otworzyli się na siebie nawzajem, rezygnując z jakiejś cząstki siebie. Uniwersalność zawiera w sobie tajemnicę krzyża – przezwyciężenie siebie (…)”.
 
 
Powaga pytania o Boga, który mimo wszystkich naszych negatywnych doświadczeń jest jednak w tym świecie i jest z nami, wybrzmiewa mocno w jednej z kluczowych wypowiedzi Leszka Kołakowskiego na temat religii. Agnostycznie nastawiony do wiary w Boga filozof twierdził: życie jest porażką, a ten, kto uważa inaczej, jest albo głupi, albo nieszczery. W tym momencie, tym bardziej kiedy patrzymy na zamordowanego Chrystusa, można by Kołakowskiemu przytaknąć i to bez cienia wątpliwości wiary. Kołakowski nie pozostawił jednak tak oczywistej tezy bez dalszego wyjaśnienia i dodał: kto jednak takiemu życiu nadaje jakikolwiek sens, jest już człowiekiem religijnym. Oczywiście nie w sensie dosłownie rozumianej wiary jako przekonania o istnieniu Boga, ale pewnego nastawienia umysłu i serca: coś poza tym światem musi istnieć i dlatego to, co człowieka tutaj spotyka, musi mieć jakiś większy, ukryty sens, a ten z kolei – żeby naprawdę był dla człowieka sensem prawdziwym – musi mieć zdecydowanie związek z miłością. Można więc już tylko retorycznie zapytać, czy Kołakowski nie wskazał nam właściwej ścieżki w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o królowanie Boga? Czy nie dodał nam nadziei, że miłość jako fundament jedności społecznej i państwowego prawa jest możliwa także w narodzie niejednolitym wyznaniowo? Czy nie miał racji Blaise Pascal, kiedy pisał, że wspólne szukanie źródeł wiecznego dobra w tym świecie ostatecznie zawsze prowadzi do miłości?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki