Czas tuż przed ósmą rocznicą 10 kwietnia, który w zapowiedziach Jarosława Kaczyńskiego ma być cezurą w ośmioletniej historii dochodzenia do prawdy o przyczynach katastrofy smoleńskiej, obfituje w zaskakujące zwroty. 18 marca zastępca prokuratora generalnego RP Marek Pasionek poinformował opinię publiczną, iż od tygodnia przebywa w Polsce grupa międzynarodowych ekspertów od wypadków lotniczych. To inni ludzie niż amerykańscy naukowcy z National Institute For Aviation Research, którzy pod kierunkiem Gerardo Olivaresa z uniwersytetu w Wichita w lutym tego roku przybyli do bazy lotniczej w Mińsku Mazowieckim, aby zebrać tam materiały do stworzenia wirtualnego modelu samolotu Tu-154M, który feralnego kwietnia 2010 r. rozbił się na terenie smoleńskiego lotniska. Komunikat Pasionka, który już od dwóch lat kieruje prokuratorskim zespołem śledczym, badającym przyczyny katastrofy, wspomina o „pełnej niezależności i fachowości” przyszłych badań, jakie zagwarantować ma zespół biegłych, wyłonionych z grupy zaproszonych ekspertów.
Zaczynamy od nowa
Z tych lakonicznych słów wynikają dwa wnioski. Po pierwsze – niezależność i fachowość prac badawczych, prowadzonych dotąd pod egidą podkomisji MON Antoniego Macierewicza, pozostawiają, jak widać, to i owo do życzenia. Po drugie – nie liczmy na to, że 10 kwietnia ktokolwiek wyjawi nam pełną prawdę o Smoleńsku. Tego dnia zostanie odsłonięty pomnik, zaś „w pełni niezależne i fachowe” badania, na dobrą sprawę, dopiero się zaczynają.
Media rządowe, co zrozumiałe, nie nagłaśniają tej kontrowersji. Opozycja zaś, dla której Macierewicz czy Zbigniew Ziobro to jeden bies, ogranicza się do kpinek z kolejnej już delegacji „światowej sławy” ekspertów. Jednak szydercy nie mają racji: Goong Chen, Richard A. Marquise, Robert Benzon czy Philip J. Morris, by dalej nie wymieniać, to nazwiska specjalistów naprawdę wysokiej klasy. Dość powiedzieć, że ludzie ci odegrali kluczową rolę w wyjaśnianiu przyczyn wodowania amerykańskiego Airbusa na rzece Hudson w Nowym Jorku (2009) oraz katastrof malezyjskiego Boeinga nad Ukrainą (2014) i niemieckiego Airbusa we francuskich Alpach (2015), współpracują też z Pentagonem i FBI. Materiał, którym dysponują ci fachowcy, jest na tyle bogaty i komplementarny, że daje poważną nadzieję na upragnione dojście do finalnych ustaleń. Nawet jeśli Rosjanie nie umożliwią ekspertom oględzin wraku.
Wszystko to oznacza poważne wotum nieufności wobec Antoniego Macierewicza ze strony Jarosława Kaczyńskiego. Jako szef MON, Macierewicz obiecywał opinii publicznej finalny raport o przyczynach katastrofy i rozbudził duże oczekiwania związane z jej ósmą rocznicą. Teraz widać, że mimo nerwowych zaprzeczeń nie będzie w stanie ich zaspokoić.
Jednak nie o tylko o nieudolność tutaj chodzi. Macierewicz przed całe lata utwierdzał twardy elektorat PiS w przekonaniu, że w Smoleńsku doszło do rosyjskiego zamachu. Pewność, z jaką jego adherenci głoszą ową tezę, nie pozostawia miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Macierewicz po prostu nie może jej teraz ani zanegować, ani nawet poddać pod otwartą dyskusję, gdyż spotkałby się z szokiem, a być może nawet z ostracyzmem ze strony swojego stronnictwa. Stał się zakładnikiem własnych zwolenników.
W tej perspektywie „miesięcznicowy” marsz 10 kwietnia – który, jak wiemy, ma być marszem ostatnim – rzeczywiście zamknie pewien okres w najnowszych dziejach Polski. Okres w którym świadomie byliśmy karmieni iluzjami na temat smoleńskiej katastrofy.
A jeżeli był zamach?
Czy znaczy to, że w Smoleńsku zamachu nie było, a raport komisji Millera jest co do joty prawdziwy? Bynajmniej! Zamachu, jak nie można było wykluczyć w 2010 r., tak nie można i teraz. Jednak dopiero teraz, miejmy nadzieję, będzie można w sposób rzetelny i ostateczny tę sprawę rozstrzygnąć.
Rzetelność i odpowiedzialność jest tutaj sprawą kluczową, gdyż chodzi o problem dla Polski jak najbardziej poważny, implikujący międzynarodowe konsekwencje. Tymczasem kwestia „smoleńskiego zamachu” była dotąd rozgrywana przez rząd głównie na użytek wewnętrznej opinii. A przecież polska racja stanu nie polega na tym, aby tysiące rodaków raczone były co tydzień kolejnymi rewelacjami „Gazety Polskiej” czy Telewizji Republika! Podkręcanie emocji nie pomoże nam, gdy okaże się, że zamachu nie było, ani tym bardziej w przypadku, gdy ujawnione zostaną realne okoliczności zamachu.
Całkiem niedawno władze Wielkiej Brytanii wydaliły 23 rosyjskich dyplomatów, w akcie retorsji za otrucie przez tajne służby Kremla Siergieja Skripala, byłego brytyjskiego agenta. Wszystko wskazuje na to, że na tym się nie skończy. Już teraz stosunki Zjednoczonego Królestwa z Federacją Rosyjską są tak złe, jak nie były od czasów zimnej wojny. A chodzi przecież „tylko” o jednego obywatela Wielkiej Brytanii (córka Skripala, także otruta, ma obywatelstwo rosyjskie), który w dodatku nie został pozbawiony życia! W Smoleńsku zginęło 96 obywateli Rzeczypospolitej, w tym także prezydent państwa. Jak poważna winna być nasza retorsja, gdyby to rzeczywiście Rosjanie świadomie pozbawili ich życia?
Co dalej?
Przychodzi tu na myśl tylko jeden precedens: zerwanie przez Polskę stosunków dyplomatycznych ze Związkiem Sowieckim, po ujawnieniu w 1943 r. zbrodni w Katyniu. Polska, przypomnijmy, była wtedy sojusznikiem ZSRR w walce z hitlerowskimi Niemcami, a mimo to zdecydowała się na tak drastyczny krok. Ale innego wyjścia nie było. W polityce, jak wiadomo, od moralnych gestów liczą się bardziej układy sił, ale bywają momenty, gdy takich gestów po prostu nie da się uniknąć. I to był właśnie ten moment.
Jeśli pojawią się poważne, niezbite dowody na zamach w Smoleńsku, także nie będziemy mieć innego wyjścia niż zerwanie stosunków z Rosją. Zastanówmy się, czy tego właśnie chcemy? Bo zacieranie rąk, że kolejną enuncjacją Macierewicza czy „Gazety Polskiej” „dołożyliśmy Putinowi” to jedno, a podjęcie odpowiedzialności za konsekwencje prawdy to zupełnie co innego.
Przyjmijmy więc tę prawdę – jaka by ona nie była – w duchu powagi. I módlmy się, aby kluczowym słowem finalnego raportu o Smoleńsku nie był „zamach”, lecz „katastrofa”. Bo taki wariant jest dobry dla Polski, jest dobry dla Rosji, jest wreszcie dobry dla naszych wzajemnych relacji.