Na uczelni trwała tzw. kampania wrześniowa. Pojawił się u mnie student, który po raz czwarty próbował zaliczyć przedmiot „Historia Polski XX wieku”. Nie wiedział nic, do tego stopnia, że wydawał się obcokrajowcem, i to nie z któregoś z krajów ościennych, ale z końca świata. Nic mu nie mówiła nawet data 1 września 1939 r. Miałem dosyć, ale kierowany miłosierdziem postanowiłem zadać pytanie najbardziej oczywiste z możliwych – niech odpowie i pójdzie. Jakie wydarzenie z przeszłości zna każdy Polak? Tak! Bitwa pod Grunwaldem. A że to nie wiek XX? Trudno, byle już mieć spokój. Minęła minuta, może dwie. Wreszcie odpowiedź: „Bitwa! Z Niemcami!”. No, coś jednak wie, pomyślałem i zacząłem, na własne nieszczęście, drążyć: może jakiś konkret, nazwisko władcy, jakiejkolwiek postaci kojarzącej się z tą bitwą? Na twarzy studenta znów wysiłek, wreszcie błysk olśnienia: „Józef Piłsudski. Tak, to on zwyciężył pod Grunwaldem!”. Śmieszne? Tragiczne? Tak, ale również znamienne. Pamięć wyzbyta jakiejkolwiek wiedzy historycznej przechowuje jedno nazwisko: Józef Piłsudski.
Od pasjansa do dyktatora
Dlaczego świadomość zbudowana na fundamencie internetowych portali, facebooków i youtube’ów przechowała w swych najgłębszych pokładach właśnie tę postać? Nie mam prostej odpowiedzi na to pytanie. Może dlatego, że uosabia polskie marzenie o historycznym sukcesie, może w jego postaci skupia się nasza potrzeba posiadania dobrotliwego, acz silnego przywódcy? Leopold Staff zapytany, dlaczego pisze wiersze o przyrodzie, kwiatach, łąkach i miłości, a nie ważnych problemach polityki i społeczeństwa, miał odrzec: „Od tych spraw to ja mam Piłsudskiego”. Może my też chcemy mieć kogoś takiego? Ale czy obraz Komendanta, wskrzesiciela Niepodległej i pogromcy bolszewików, jednego z niewielu w naszych dziejach ludzi sukcesu, jest prawdziwy? Czy właściwie oddaje niejednoznaczny bilans życia i dokonań tego człowieka? Dla mnie Piłsudski jest postacią tragiczną. Sądzę, że gdy umierał w pamiętnych dniach maja 1935 r., miał w swej gasnącej świadomości poczucie niepewności o los Polski, która przybrała kształt daleki od jego wyobrażeń.
Pozornie jego życie to spektakl niebywałej odmiany losu. Socjalistyczny konspirator, zesłaniec Sybiru, bojowiec z bronią w ręku napadający na pociągi, aby rabować pieniądze na cele działalności partyjnej, staje na czele państwa wyśnionego przez pokolenia Polaków żyjących w epoce zaborów. Stefan Żeromski tak wspominał spotkanie z Piłsudskim w 1909 r. w Zakopanem: „Zastałem go siedzącego przy stole, stawiającego pasjansa. Siedział w kalesonach, bo jedyną parę spodni, jaką posiadał, oddał właśnie krawcowi do zacerowania dziur (...) Założyłem sobie, powiedział Piłsudski, że jeśli mi ten pasjans wyjdzie, to będę dyktatorem Polski”. Pasjans zapewne wyszedł, a człowiek, który miał w 1909 r. jedną parę spodni, dziesięć lat później rzeczywiście był dyktatorem. Fantastyczny los na historycznej loterii powinien wystarczyć, aby jego życie uznać za spełnione. Gdzież tu więc tragizm, gdzie życiowa klęska?
Bolesne przebudzenie
Aby to zrozumieć, trzeba sobie zadać pytanie, jakiej Polski pragnął Piłsudski, jaki kształt państwa uważał za najbardziej korzystny? Był nieodrodnym potomkiem politycznych romantyków XIX wieku, wychowanym w kulcie powstania styczniowego, zapatrzonym w jagiellońskie tradycje wielkości dawnej Rzeczypospolitej. Chciał odbudowy państwa nawiązującego do jej kształtu, zajmującego rozległe obszary, którymi niegdyś władała. Miał wizję zgodnego współżycia Polaków, Litwinów, Ukraińców, Białorusinów i Żydów zintegrowanych w federacji lub konfederacji zdolnej do oparcia się wrogim zamiarom sąsiadów. Polskość Piłsudskiego była daleka od endeckiej wizji wspólnoty etnicznej, łączącej rodaków zespolonych wspólnotą krwi. Postrzegał ją raczej tak, jak niegdyś polska szlachta, która mówiła o sobie, że jest gente ruthenus, lithuanus, iudaeus, ale natione polonus – rodem Rusin, Litwin, Żyd, ale narodem Polak. Polskość jako wspólnota kultury, wyrastająca ponad plemienne podziały, polskość mickiewiczowska, wielobarwna, wieloetniczna. Jestem Litwinem, mówił Piłsudski, a w jego rozumieniu oznaczało to dokładnie to samo co wyznanie „Litwo, ojczyzno moja” autora Pana Tadeusza.
Cóż pozostało ze snu o federacji narodów dawnej Rzeczypospolitej? Nic! Bolesne przebudzenie przyszło w 1921 r., gdy po ponad dwóch latach walk, dramatycznie kulminujących warszawską wiktorią w sierpniu 1920 r., przyszło podpisywać pokój na wschodzie. Traktat ryski, wynegocjowany przez wrogich Komendantowi endeckich dyplomatów ze Stanisławem Grabskim na czele, wytyczał granicę na wschodzie, której kształt odpowiadał planom nie Piłsudskiego, ale jego wielkiego adwersarza Romana Dmowskiego. Polska powstawała jako państwo unitarne, scentralizowane i narodowe, w którym narody mające tworzyć wspólnotę równoprawnych uczestników federacji, stawały się jedynie mniejszościami. II Rzeczpospolita rodziła się jako państwo etnicznych Polaków, niczym nieprzypominające tego, o którym roił Marszałek. Była zatem skazana na pogłębiający się antagonizm narodowy, konflikt z Ukraińcami, Białorusinami, Litwinami, Żydami, którym, mimo że byli polskimi obywatelami, nie ułatwiono integracji w polskim państwie. Może też zapatrzony w jagiellońską spuściznę Piłsudski nie docenił siły nowoczesnego nacjonalizmu, który kazał każdemu z narodów wyśnionej federacji szukać drogi ku własnemu, narodowemu państwu.
„Tak nie miało być”
Wielkie plany okazały się nieziszczalną mrzonką. Gdy w przededniu ataku na Kijów w kwietniu 1920 r. Naczelnik Państwa podpisywał sojusz z ukraińskim przywódcą Symonem Petlurą, mógł sądzić, że kładzie podwaliny pod przyszłą polsko-ukraińską wspólnotę zdolną przeciwstawić się wspólnemu wrogowi – Rosji. Niecały rok później, po podpisaniu traktatu w Rydze, będącego w istocie złamaniem postanowień tamtego paktu i podziałem Ukrainy miedzy Polskę a bolszewicką Rosję, musiał mieć świadomość fiaska swego najważniejszego planu. Rzeczpospolita pozostawała na wschodzie sam na sam z coraz groźniejszą potęgą Kraju Rad, a jej bezpieczeństwo było podkopywane przez rosnący konflikt władz polskich ze swymi ukraińskimi obywatelami. Piłsudski był człowiekiem o ogromnie rozbudowanym ego, z reguły nie przyznawał się do porażki, jednak gdy po podpisaniu ryskiego pokoju odwiedził oficerów armii Petlury w obozie internowania w Kaliszu, powiedział: „Ja was przepraszam, panowie. Ja was bardzo przepraszam, tak nie miało być”. Wiele świadczy o tym, że było to dla niego gorzkie rozczarowanie, kładące się cieniem na heroicznym wspomnieniu zwycięstw w walkach na wschodzie. „Wy tej Polski nie utrzymacie. Ta burza, która nadciąga, jest zbyt wielka. Obecna Polska zdolna jest do życia tylko w jakimś wyjątkowym, złotym okresie dziejów (…) ja przegrałem swoje życie. Nie udało mi się powołać do życia dużego związku federacyjnego, z którym świat musiałby się liczyć”, konstatował bez złudzeń już w 1925 r.
Właśnie dlatego zrodziło się w Piłsudskim przekonanie o własnej wielkości, do której nie jest w stanie dorosnąć naród, moralnie skarlały w okresie rozbiorów. Ileż razy dawał temu wyraz w słowach pełnych goryczy: „Myślałem już nieraz, że umierając przeklnę Polskę. Dziś wiem, że tego nie zrobię. Lecz gdy po śmierci stanę przed Bogiem, będę go prosił, aby nie przysyłał Polsce wielkich ludzi”, mówił w rozmowie z Arturem Śliwińskim w 1931 r. Coraz bardziej ulegał przekonaniu, że „dla Polaków można uczynić wiele, ale z Polakami nic”, jak powiadał wielce przezeń ceniony margrabia Aleksander Wielopolski.
Towarzysz niedoli
To rozczarowanie było pogłębiane poprzez obserwację licznych schorzeń, które dotykały młodą polską państwowość. Piłsudski w 1918 i 1919 r. zdawał się ufać w państwowy instynkt społeczeństwa, szybko przeprowadził wybory parlamentarne i podzielił się władzą z Sejmem Ustawodawczym. Później jednak szok związany z kampanią nienawiści zorganizowaną przeciwko pierwszemu prezydentowi Rzeczypospolitej Gabrielowi Narutowiczowi, zakończoną tragicznym strzałem Eligiusza Niewiadomskiego w warszawskiej Zachęcie, oraz obserwacja licznych patologii życia politycznego Polski doprowadziły go do wkroczenia na drogę dyktatury, która miała zrobić dla Polaków to, czego z nimi uczynić się nie udało.
Jest czymś niebywale smutnym obserwacja procesu załamywania się wiary we własnych rodaków u tego człowieka, który przecież we własnym mniemaniu dał im wolność, procesu pogłębiającego się z wiekiem i postępami choroby. Piłsudski w ostatniej dekadzie swego życia szamoce się targany lękiem o los kraju, poczuciem niespełnienia, coraz większym zmęczeniem i poczuciem osamotnienia. Dlatego tak często wybucha, rzuca na oślep obelgami, daje upust emocjom skrajnym i nienawistnym: „Był cień, który biegł koło mnie – to wyprzedzał mnie, to zostawał w tyle. Czy na polu bitew, czy w spokojnej pracy w Belwederze, czy w pieszczotach dziecka – cień ten nieodstępny koło mnie ścigał mnie i prześladował. Zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swą brudną duszę, opluwający mnie zewsząd, nieszczędzący mi niczego, co szczędzić trzeba – rodziny, stosunków, bliskich mi ludzi, śledzący moje kroki, robiący małpie grymasy, przekształcający każdą myśl odwrotnie; ten potworny karzeł pełzał za mną jak nieodłączny druh, ubrany w chorągiewki różnych typów i kolorów – to obcego, to swego państwa, krzyczący frazesy, wykrzywiający potworną gębę, wymyślający jakieś niesłychane historie; ten karzeł był moim nieodstępnym druhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli, szczęścia i nieszczęścia, zwycięstwa i klęski”, tak oceniał swą życiową drogę już w 1923 r.
Utracone dziedzictwo
W ostatnich latach nie chciał już widzieć wokół siebie ludzi, którzy mogliby z nim dyskutować czy ośmielaliby się mieć inne zdanie. Tolerował tylko absolutnie wiernych wykonawców swej woli, takich, którzy jak Felicjan Sławoj Składkowski stawali się przed nim, aby wysłuchać poleceń i meldować o ich wykonaniu. Nie pozostawił Polski w rękach godnych następców, ludzi, którzy byliby w stanie sprostać wyzwaniom nadciągającego czasu wojny. To też jego tragedia, ale również i nas wszystkich.
Jest jeszcze jeden tragiczny wymiar jego biografii, być może historycznie najważniejszy. Jerzy Giedroyc powiedział niegdyś, że Polakami wciąż rządzą trumny Piłsudskiego i Dmowskiego. To prawda, jesteśmy pod wieloma względami późnymi wnukami tych dwu postaci, spadkobiercami ich sposobu myślenia o Polsce. Jest tak, nawet jeśli sytuuje się to poza sferą naszej świadomości. Otóż największą klęskę poniósł Piłsudski na tym właśnie polu, a symbolem tej porażki jest dzień 11 listopada. Święto ustanowione niegdyś po to, aby zbudować trwałe skojarzenie jego osoby z odrodzeniem Niepodległej. Cóż mamy dzisiaj? Obchody zdominowane przez „potomków” Dmowskiego, którzy propagują przy tej okazji swój, jakże obcy Marszałkowi, światopogląd.
Obawiam się również, choć to temat na osobny tekst, że większość Polaków, wcale sobie tego nie uświadamiając, myśli o swoim kraju raczej w duchu wizji Dmowskiego niż Piłsudskiego. I niewiele tu znaczą rankingi popularności postaci historycznych sytuujące Komendanta z reguły w pierwszej trójce, a przywódcę endecji poza pierwszą czterdziestką. Pomyślmy, cóż jest miarą historycznego sukcesu? Oficjalne uroczystości, wieńce, akademie, rankingi i Wawel, czy realny wpływ na sposób myślenia rodaków o wspólnocie narodowej i politycznej?