Logo Przewdonik Katolicki

"Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli"

Paweł Piwowarczyk
Fot.

Niektórzy jednak nie chcieli wierzyć, dopóki nie zobaczyli karty z wynikiem badania. Basia zanim pokazała ją swoim bliskim, niejednokrotnie dokonała aktu wiary. Konsekwentnie odwodzili ją od tego lekarze a jednak…

 
Rok 2003. Szpital Kopernika w Krakowie. Basia znalazła się wśród 28 osób zarażonych wirusem HCV. Do dziś trwa postępowanie w tej sprawie. Połowa z pacjentek nie dożyła momentu ogłoszenia postanowienia Sądu Apelacyjnego w Krakowie, które miało miejsce rok temu. Właśnie 10 lat temu miał się urodzić przyjść Konrad. To był 7. tydzień ciąży.
 
Załatwione „u góry”
W życiu Marcina i Basi pojawił się wielki bunt. Szczególnie mocno ujawnił się u Basi, która była bliska załamania. Wtedy byli „letnimi” katolikami. Wychowani w tradycyjnych rodzinach, chodzili do kościoła, ale było to raczej „zaliczanie” wiary. Pierwsze przebudzenie nastąpiło, gdy mama Basi poszła w jej intencji na Mszę św. o uzdrowienie do krakowskiej bazyliki dominikanów. Prowadzący modlitwę o. Bill zapewnił, że wszyscy, którzy oczekują uzdrowienia, będą zdrowi, każdy w swoim czasie, ale najpierw powinni za to podziękować. – Dla mnie, jako prawnika z wykształcenia, to było postawione na głowie. Racjonalnie podchodziłam do życia i do wiary. Akurat w ten weekend wyszłam na przepustkę ze szpitala mimo fatalnych wyników badań. Czułam się wciąż źle. Ale wieczorem uklękłam, podziękowałam. Skoro mam Ci dziękować Boże, to dziękuję – wspomina. Rano obudziła się jak nowo narodzona. Wyniki poniedziałkowych badań w zdumiewający sposób nagle się poprawiły. Lekarze podejrzewali pomyłkę. Oczekująca potomstwa matka uspokoiła ich, mówiąc, że ma wszystko załatwione „na górze”. Lekarze zrozumieli to jednak opacznie, sądząc, że ma układy z laboratorium, i zlecili powtórne badania, ale pod innym nazwiskiem. Wyniki były jeszcze lepsze, więc wypisano ją ze szpitala.
 
Znów pod górę
Wyleczenie samej żółtaczki nie oznacza, że wirus zniknął. Żeby pozbyć się HCV ostatecznie, konieczne jest 11-miesięczne leczenie interferonem, co i tak daje 60–70 proc. szans wyleczenia. Basia wciąż żyła w przekonaniu, że w jej przypadku leczenie nie będzie konieczne, że modlitwa mamy już wszystko załatwiła. Siadła na duchowych laurach. Pół roku po urodzeniu zdrowego Konrada wyniki badań nie zostawiały jednak złudzeń: wirus nadal był aktywny. Pierwszą dawkę leku przyjęła w sierpniu 2004 r. Nigdy nie przypuszczała, że będzie to tak trudny okres w życiu jej i rodziny. Interferon niesie za sobą liczne skutki uboczne. Utrata masy ciała, jadłowstręt, gorączki, atrofia, arytmia serca, ataki kaszlu, wypadanie włosów było niczym w porównaniu ze skutkami psychicznymi, jakie powodowały leki. Miała myśli samobójcze, stany agresji, nienawiść do samej siebie. –To było przerażające. Uważałam, że nie zasługuję na to, żeby żyć, żeby jeść, chciałam się unicestwić i to zupełnie na zimno, bez emocji. Tylko mąż i jej mama zdawali sobie sprawę, jak cierpi i jakie spustoszenie w organizmie i psychice powodują leki.
 
 
Pierwszy przełom
To były dopiero dwa miesiące leczenia. Nie wyobrażała sobie, że miałoby to trwać jeszcze dziewięć. Po usilnych namowach mamy Basi, dla „świętego spokoju” zdecydowali się pojechać do Częstochowy  na Mszę św. z modlitwą o uzdrowienie, prowadzoną przez wspólnotę Mamre. Ich wiara wisiała wtedy na włosku. Basia od początku była źle nastawiona do tego spotkania. Szukała „haka” na prowadzącego modlitwę ks. Włodzimierza Cyrana. – Próbowałam nawet w prawniczy sposób przyczepić się do jego słów, kontestować je, ale nie znalazłam niczego, czemu mogłabym zaprzeczyć – opowiada. Po Eucharystii nastąpiła modlitwa o uzdrowienie. W tym samym czasie trwała spowiedź. Marcin w pewnym momencie poczuł nagłą potrzebę wyspowiadania się. Wszędzie były ogromne kolejki. Jednak na wysokości ławek gdzie siedział dostrzegł księdza, który nie miał penitentów – Wyszukiwałem argumenty, żeby nie pójść, bo nie byłem przygotowany, a może pójdę kiedy indziej, myślałem. Siłowałem się. Czułem jednak, że muszę wykorzystać okazję. Ta spowiedź była przełomowa. Kilkanaście minut później podobny przełom dokonał się w życiu jego żony.
 
 
Zostawiła szczelinę
„Bóg zwraca się do osoby, która ma depresję i skłonności do samobójstwa” – usłyszała. – Czuła na sobie spojrzenie męża i siostry, która towarzyszyła im w modlitwie. Może być wiele takich osób – pomyślałam. „Bóg zwraca się do osoby, która cierpi na ciężką chorobę i jest trudna dla otoczenia” – cała się skuliłam wewnętrznie. Czułam się tak, jakby precyzyjny reflektor wyszukiwał mnie w tłumie. Boże, zostaw mnie w świętym spokoju – takie były we mnie uczucia. W czasie modlitwy różańcowej coś w niej drgnęło. Basia tak wspomina tę chwilę: Byłam szczelnie zamknięta na Boga, jakbym się zabarykadowała za drzwiami zamkniętymi na 20 zamków. I nagle ta myśl: Dobrze, Panie Boże, zaryzykuję. Zrobiłam szczelinę w tych drzwiach. I to wystarczyło. To tak jakby w wielkiej tamie zrobić jedną dziurkę. Ciśnienie Bożego miłosierdzia rozsadziło tamę mojego strachu. Zrozumiałam, że Bóg szanuje wolę człowieka, że czeka na jego otwarcie się na łaskę i działa natychmiast. Po chwili z ambony padły słowa. Wydawać by się mogło kuriozalne, dla kogoś niedorzeczne. „Bóg zwraca się do osoby, która wyławiała z akwarium zdechłe ryby i żałowała, że nie żyją. Bóg mówi do Ciebie: nie bój się Mi zaufać!”. Wcześniej Basia wietrzyła podstęp, sądząc, że te wszystkie wezwania są wyssane z palca albo zbyt ogólne, by można się było jednoznacznie z nimi utożsamić, albo że prowadzący dostał od kogoś cynk na temat jakiejś osoby. Ale o tych rybach nie wiedział nikt poza mężem. Gdy mąż wyjechał na delegację, zajmowała się nimi w zastępstwie, ale z powodu nieprawidłowego karmienia rybki zdechły. Tak konkretne proroctwo było dowodem, że jej otwarcie zaowocowało. – Zaczęłam płakać. Potem poszłam do księdza i poprosiłam o modlitwę nade mną. Wtedy doznałam spoczynku w Duchu Świętym. Poczułam fizyczną obecność Jezusa, Jego wszechmoc i miłość. Często powtarzam, że dzielę życie na przed 16 i po 16 października 2004 r. To był moment uzdrowienia duchowego, bez którego fizyczne nie miałoby sensu. Moja choroba przestała mieć znaczenie, choć nie był to koniec drogi.
 
Wbrew wszystkiemu
Dwa tygodnie później oddała krew na badanie stwierdzające, czy poziom wirusa w organizmie zmniejsza się pod wpływem leków. Jeszcze przed odbiorem wyników pojechała na kolejną Mszę św., tym razem uczestnicząc w modlitwie wstawienniczej z prośbą o uzdrowienie fizyczne. W czasie jej trwania nagle zyskała niewytłumaczalną pewność, że jest zdrowa. Tymczasem wyniki badań były jednoznaczne: kopii wirusa jest mniej, ale wirus jest. Poczuła wielki zawód. Rozpaczliwie uczepiła się jednak myśli, że badanie robione było jeszcze przed modlitwą o uzdrowienie. Na najbliższej wizycie lekarskiej poinformowała o rezygnacji z leczenia. Powód? Uzdrowienie. Lekarka z politowaniem pokazała jej ponownie wyniki badań. Basia obstawała przy swoim, że tamta krew była jeszcze tą zarażoną. Lekarka orzekła konieczność konsultacji psychiatrycznej. Przekonywała, że wiara wiarą, ale leczyć się trzeba, żeby pomyślała chociaż o rodzinie, że nieleczony wirus może prowadzić do śmierci. –Odpowiedziałam, że jest coś ważniejszego od zdrowia, życia, od rodziny. Moja wiara. To wyznanie było dla mnie bardzo ważne. Gdy Jezus uzdrawiał ludzi, pytał ich, czy wierzą. To było podstawą ich uzdrowienia. Wiedziałam, czym ryzykuję, ale uwierzyłam Jezusowi wbrew logice i wynikom badań. To była najtrudniejsza decyzja, jaką podjęłam.
            Minęły trzy miesiące. Dla lekarzy było zadziwiające, że pomimo odstawienia leków stan zdrowia Basi jest tak dobry, więc sami z ciekawości zlecili ostateczne badanie na obecność wirusa. Basia była już wtedy w kolejnej ciąży, wbrew „zdrowemu rozsądkowi”. Gdy zdenerwowana dzwoniła do szpitala, lekarka poinformowała ją, że wynik jest negatywny. „Chwała Panu! Bogu niech będą dzięki! To cud!” – krzyknęła wtedy do telefonu.
 
 
Świetnie wykształceni. Ona – prawniczka, on – anglista i informatyk w jednej osobie. Uwielbia motocykle. Czasem podwozi dzieci na trening do pobliskiej szkółki piłkarskiej. Siedmioosobowa zadbana rodzina spaceruje między blokami na krakowskim Ruczaju. Swoim świadectwem niejednokrotnie już komuś pomogli. W ślady rodziców idą też dzieci. Kiedyś dziewięcioletni Konrad jako jedyny w klasie odmówił uczestnictwa w lekcji o Halloween, dając wyraz swojej wiary. – Mamy swoje zdecydowane przekonania i nie wstydzimy się o nich mówić. Dziś ludzie z łatwością mówią o seksie, nie ma prawie żadnych tematów tabu, ale mają problem z rozmową o wierze. My staramy się żyć tak, by nasza wiara była dla innych naszym świadomym wyborem i sensem wszystkich podejmowanych przez nas decyzji. Bez półśrodków i polemizowania z własnym sumieniem. A to daje niesamowitą energię do życia, którą wszyscy wokół zauważają, pytając, skąd się to u nas bierze? – śmieje się Basia, która wraz z mężem i pięciorgiem dzieci swoim przykładem pokazują, że wiara czyni cuda każdego dnia i daje niesamowitą radość.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki