Logo Przewdonik Katolicki

Bardzo delikatne znikanie

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Belgia stanowi doskonałe potwierdzenie tezy, że najtrwalsze bywają zazwyczaj prowizorki. Ten kraj od lat chwieje się, stuka i trzeszczy, ale trwa na przekór wszystkiemu i wszystkim.

 

 

Polityczny bezrząd w Belgii trwa już od ponad 300 dni. To nawet więcej niż czas, jaki zajęło zwaśnionym Kurdom, szyitom i sunnitom utworzenie wspólnego gabinetu w ogarniętym wojną domową Iraku. Tam udało się ten cel osiągnąć po 289 dniach.

W Belgii jest to o wiele trudniejsze. Kraj znajduje się na krawędzi rozpadu, a tożsamość narodowa – o ile w ogóle kiedykolwiek takowa istniała – ogranicza się dziś właściwie wyłącznie do pudełka belgijskich czekoladek, brukselskich budek serwujących frytki z majonezem oraz wieszania portretów króla Alberta II na ścianach budynków publicznych, a i to nie wszędzie. Można wręcz odnieść wrażenie, że jedyną osobą, której zależy jeszcze na zachowaniu jedności kraju, jest właśnie nieszczęsny Albert II.

 

Chory człowiek Europy

„Największy kryzys polityczny nowożytnej Europy” trwa od czasu ubiegłorocznych czerwcowych wyborów parlamentarnych w Belgii. Tymczasowo obowiązki rządowe wypełnia na razie stara ekipa byłego premiera Yvesa Leterme’a, którego gabinet podał się do dymisji w kwietniu ub.r. Wówczas wydawało się, że nowe rozdanie parlamentarne może uzdrowić sytuację. Tymczasem stało się dokładnie na odwrót. Z woli wyborców największy kawałek parlamentarnego tortu przypadł bowiem w udziale partiom z północy kraju, które od lat dążą do secesji flamandzkojęzycznej Flandrii. A właściwie nawet nie tyle secesji, ile rozpadu Belgii na dwa odrębne językowo organizmy państwowe. I choć król Albert II –  którego władza, jak we wszystkich europejskich monarchiach, sprowadza się niemal wyłącznie do roli dekoracyjno-reprezentacyjnego symbolu – desygnuje coraz to nowych mediatorów, żadnemu z nich nie udaje się misja sformułowania nowego rządu. W tej chwili  negocjacje między walońskimi i flamandzkimi partiami prowadzi bodajże siódmy z kolei negocjator, ale także raczej bez większych nadziei na jakikolwiek sukces.

Wystarczy zresztą posłuchać opinii przedstawicieli partii flamandzkich na temat ich stosunku do obecnego państwa. Belgia jest chorym człowiekiem Europy. (…) Belgia już nie działa! Belgia to kraj, który przegrał” – stwierdził w wywiadzie dla tygodnia „Der Spiegel” Bart De Wever, lider Nowego Sojuszu Flamandzkiego (N-VA), najsilniejszego dziś belgijskiego ugrupowania parlamentarnego.

Flamandowie, stanowiący ok. 60 proc. mieszkańców kraju, chcą więc coraz większej autonomii, Walonowie nie chcą o tym słyszeć. W głębi ducha wszyscy jednak zgadzają się, że dalsze poszerzanie prawnych i finansowych uprawnień regionów to jedynie przedłużanie agonii, przejściowy etap w długim flandryjskim marszu ku niepodległości. „Nie chcemy rewolucji. Nie chcemy z dnia na dzień ogłosić niepodległości Flandrii. Ale chcemy ewolucyjnych zmian. Belgia powinna „powoli, bardzo delikatnie zniknąć”– powtarza od dawna De Wever.

 

Wielkie przepołowienie

Narodowość belgijska to fikcja. W tym kraju nigdy tak naprawdę nie wykształciło się coś na kształt poczucia tożsamości narodowej  czy belgijskiego patriotyzmu. Ludzie identyfikują się wyłącznie według języka. Jesteś albo Flamandem, albo francuskojęzycznym Walonem. Inne kwestie mają drugorzędne znaczenie. Ów podział jest tak silny, że Walonowie nieznający języka flamandzkiego, nie są właściwie w stanie porozumieć się werbalnie z mieszkańcami północnej części kraju ani załatwić tam żadnej sprawy urzędowej. No, chyba że mówią po angielsku. Analogicznie jest na południu.

Linia podziału językowego dotyczy właściwie wszystkich sfer: od osobnych szkół i systemów oświaty, przez dwa różne rozkłady jazdy pociągów, aż po odrębne stacje telewizyjne. „Zamiast wspólnej narracji Belgia ma dwie odmienne historie, opowiadane po niderlandzku lub po francusku. Efektem tego jest dialog głuchych. Dwie strony konfliktu mają ze sobą niewiele wspólnego. (…) Obie grupy rzadko też ścierają się ze sobą. Po prostu trzymają się od siebie z daleka” – niezwykle trafnie skomentował to rok temu reporter brytyjskiego „Gurdiana” Ian Traynor.

W takim przepołowionym świecie bardzo trudno ustalić cokolwiek dotyczącego spraw ogólnych. Przykładowo dopiero w tym roku belgijskie regiony – Flandria, Walonia i Bruksela – porozumiały się w sprawie wprowadzenia „elektronicznej winiety” dla samochodów poruszających się autostradami i drogami szybkiego ruchu. Przez wiele lat kością niezgody był bowiem podział zysków z tytułu pobierania opłat od kierowców. I tak jest ze wszystkim, bo wszystko dzielone jest przez pół.

Asymetria dotyczy właściwie tylko sytuacji gospodarczej Północy i Południa. Zamożna, syta  Flandria z niskim bezrobociem i nowoczesnymi technologiami stanowi przeciwieństwo biednej Walonii, borykającej się nadal ze skutkami upadku swoich kopalni i hut: wysokim bezrobociem i zdewastowanym krajobrazem poprzemysłowym. To zaś powoduje, że Flamandowie krzyczą dziś coraz częściej, że nie będą więcej utrzymywać „francuskojęzycznych nierobów z Południa”.

 

Chrystus przez małe „ch”

Teoretycznie istnieje jedno spoiwo, które mogłoby scalać podzielone grupy językowe.

Mowa oczywiście o katolicyzmie, będącym kamieniem węgielnym, leżącym u podstaw powstania w 1830 r. tworu państwowego zwanego dziś Belgią. Wówczas to prześladowani w kalwińskiej Holandii katolicy oderwali się od Niderlandów, tworząc własny organizm państwowy. W XIX w. różnice językowe miały jednak dla nich mniejsze znaczenie niż podziały religijne. Teraz jest inaczej. Sfera religijna to obecnie kompletny margines życia społecznego Belgów. Wielce znamienna jest choćby reforma językowa dokonana we flamandzkojęzycznej części  Belgii, zgodnie z którą wyrazy Jezus Chrystus pisane są od 2006 r. małymi literami.

I choć katolicy stanowią nadal ponad 75 proc. społeczeństwa, to praktykuje ledwie co dziesiąta osoba. Trudno zresztą,  żeby było inaczej w państwie, w którym obowiązują jedne z najbardziej liberalnych w Europie przepisów prawnych dotyczących aborcji, eutanazji i legalizacji związków homoseksualnych.

Zaufanie do miejscowego Kościoła spadło jeszcze bardziej po ujawnieniu w ubiegłym roku przypadków nadużyć seksualnych z udziałem belgijskich duchownych, do jakich miało dochodzić w latach 1950–1990. Wśród 500 skarg na duchownych znalazły się także zarzuty dotyczące pedofilii. Z tego powodu rezygnację musiał złożyć m.in. ordynariusz Brugii, bp. Roger Vangheluwe.

 

Rewolucja frytek

W podzielonym belgijskim społeczeństwie istnieje jednak jeszcze grupa obywateli po obu stronach językowej barykady, którym całkiem dobrze w dzisiejszej Belgii. Oni wcale nie chcą rozwodu i cenią sobie ów specyficzny dystans do życia, jaki wypracowali sobie Belgowie w ciągu krótkiego okresu państwowości.

Jeśli bowiem my, Polacy, denerwujemy się na „polish jokes” i jeszcze bardziej paskudne od nich „polenwitze”, to cóż dopiero mają powiedzieć Belgowie, którzy są niekwestionowanym obiektem numer jeden narodowościowych drwin? Wystarczy choćby wymienić słynną serię dowcipów rozpoczynających się od słów: „Ilu Belgów potrzeba do…”. W rezultacie stereotypowy wizerunek przeciętnego mieszkańca Belgii oscyluje gdzieś między komiksowym Tintinem, literackim detektywem Herkulesem Poirotem a słynnym kolarskim czempionem Eddym Merckxem.

Sami Belgowie bronią się przed stereotypami śmiechem. „Największy numer, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy, to wmówienie całemu światu, że lubimy i sami zjadamy te ohydne brukselki” – mawiają podobno. Dziś zaś organizują happeningi, nazywane „rewolucją frytek”, w czasie których świętują ustanowienie belgijskiego rekordu świat w braku rządów. Ale tak naprawdę nie jest im wcale do śmiechu. „W kraju surrealizmu wolimy się śmiać, ale sytuacja jest poważna, a nawet trochę beznadziejna” – zauważył niedawno francuskojęzyczny dziennik „La Libre Belgique”.

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki