Myśli, które o. Wiśniewski zawarł w swoim liście, wysłanym we wrześniu do abp. Celestina Migliore, nuncjusza apostolskiego, a który to list ujrzał światło dzienne na łamach „Wyborczej” – nie przypadkiem, jak sądzę – krótko po publikacji przez „Rzeczpospolitą” raportu „Kościół w Polsce”, trudno nazwać odkrywczymi. Tak naprawdę w idei samego listu najważniejszy wydaje mi się wybór adresata i ton, w jakim został on napisany.
Czujemy, że o. Ludwikowi leży na sercu sprawa Kościoła. Nietrudno odkryć, że zbiera on wiele wątków, które pojawiają się w rozmowach o Kościele. Jednocześnie w tym swoim wołaniu o pomoc okazuje się bardzo wybiórczy i subiektywny. Trzeba też powiedzieć, że waga jego słów bardzo spadła ze względu na miejsce upublicznienia listu. Jedno z pytań, które stawiają sobie dziś jego czytelnicy, dotyczy właśnie miejsca publikacji. Dlaczego „GW” i czy to sam autor tam go wysłał? Naiwnością byłoby przecież wierzyć, że stamtąd przyjdzie pomoc… Pewnie m.in. dlatego odzew na list – wbrew temu, co wmawia swoim czytelnikom „GW” – nie okazał się zbyt wielki i żadnych szerszych debat spodziewać się chyba nie należy. W tym sensie list o. Wiśniewskiego to stracona szansa.
Zresztą i sam pomysł debat o Kościele, przedstawiony przez o. Wiśniewskiego, jest raczej chybiony. Powtarzam czasem słowa mojego profesora, nieżyjącego już ks. Paolo Giglioniego z Papieskiego Uniwersytetu Urbaniana w Rzymie, który przypominał wciąż swoim studentom, że Pan Jezus powiedział do uczniów „Idźcie i głoście!”, a nie „Siedźcie i dyskutujcie!”. Dziś, bardziej niż różne debaty o Kościele, potrzebna nam jest szczera i prosta rozmowa „w Kościele”. Nie chodzi oczywiście o to, by jedno zastąpić drugim. Jedno i drugie jest potrzebne. Chodzi jednak o to, żeby bardziej zajmować się Jezusem i Jego Ewangelią, niż zastanawianiem się, co zrobić, żeby świat nas pokochał lub żeby nam stworzył odpowiednią do życia przestrzeń. Jak długo będziemy „siedzieć i dyskutować”, tak długo będziemy się zajmowali sami sobą. Kiedy natomiast uwierzymy, że musimy razem uczyć się miłości do Chrystusa i skupimy się na Nim i na wierności przykazaniom i Jego Ewangelii, odkryjemy nie tylko, że trzeba „iść i głosić”, ale także, jak to robić, by nikt nie został zostawiony samemu sobie.
Błędem jest przekonanie, że każde słowo krytyki jest atakiem. Ale prawdą jest i to, że trzeba nauczyć się wypowiadać krytyczne uwagi w taki sposób, by nie ranić, by ten drugi nie czuł się atakowany, ale widział, że razem szukamy tego, co najlepsze. Nie możemy się bać rozmowy o Kościele, ale musimy się bać rozmowy, w której zapomina się, że „nie tak widzi człowiek, jak widzi Bóg”, że Bóg widzi więcej. Trzeba się bać rozmowy, w której chcielibyśmy Boże prawo zastąpić ludzkim widzimisię, a pochylenie się nad Ewangelią debatami.
Jeśli ktoś kocha Kościół i uważnie przeczytał list o. Wiśniewskiego, nie będzie zgorszony. Raczej powie sobie, że rachunek sumienia to integralna część życia człowieka wierzącego. Jeśli otrzymujemy kolejne pytania i wskazania, by ten rachunek sumienia sobie zrobić, to warto z nich skorzystać. Ostatecznie nawet jedna dobra rada i jedno dobre pytanie mogą być okazją, by wrócić na właściwą drogę. W tym sensie dobrze byłoby, byśmy się nie oburzali na o. Ludwika, ale wykorzystali ku dobremu to, co w liście naprawdę jest cenne.
Nie dajmy się jednak zwieść złudnemu przekonaniu, że medialny szum na kanwie tego listu lub wspomniane debaty okażą się przełomowe; że teraz oto Kościół otrzymuje wielką szansę, by się przybliżyć do ludzi. Bardziej niż narodowych debat o Kościele, potrzeba dziś budowania go u samych podstaw: przez wspólnoty świeckich i wspólnoty kapłańskie, które pochylają się nad Ewangelią, by być bliżej Chrystusa i zakorzenić się w Jego słowie. Przez kazania, które pomogą żyć Ewangelią na co dzień, oceniać świat z jej perspektywy; przez formację sumień zamiast prymitywnego podpowiadania na kogo w takich czy innych wyborach głosować.
Jeżeli wszyscy: biskupi, kapłani, osoby konsekrowane i świeccy, dobrze przeczytamy list o. Wiśniewskiego oraz – dla równowagi – np. raport „Rzeczpospolitej”, okaże się, że być może nie będą konieczne wielkie, programowe debaty. Lepiej w małym gronie zadać sobie pytanie, jakim Kościołem jesteśmy MY, tu i teraz rozmawiający? Ile z tych uwag odnosi się do mnie samego? Czy jest ktoś biskupem, księdzem, zakonnikiem, klerykiem, przygotowującym się do kapłaństwa, czy świeckim mniej lub bardziej aktywnym w Kościele, każdy ma okazję, by zamiast mówić o słabościach bliźniego i niedoskonałości wszelkich analiz, przenalizował najpierw swoje życie i zastanowił się, jak lepiej służyć Kościołowi i co więcej mógłby dla tego Kościoła zrobić – nie poprawiając innych, tylko siebie.