Z wiosną, ociepleniem i zrzuceniem ciężkich płaszczy wiąże się jeszcze jedno piękne zjawisko: kobiecość, podkreślana czasem nieśmiało, czasem aż nazbyt agresywnie, przez damskie stroje.
Nie będę traktował o modzie ani gustach. Moim zamiarem nie jest też moralizowanie czy wartościowanie. I proszę już na początku, by apriorycznie nie oskarżać mnie o seksizm.
Otóż, wielokrotnie spotkałem się z opinią – szerzoną rzecz jasna w gronie mężczyzn, jakoby chrześcijanki, szczególnie te aktywnie działające w różnorakich grupach religijnych – łatwo rozpoznać po ubiorze. Choć zimą to trudne, latem okazuje się banalnie proste: długie spodnie lub spódnica do kostek i t-shirt dwukrotnie przekraczający rozmiar L. A na „deser” stopa w skarpecie i chusta na szyi. Niestety, czasami trudno nie zgodzić się z powyższą opinią. Odnoszę jednak wrażenie, że taki dobór odzieży wynika nie tyle z wygody, ile z chęci zamaskowania wszelkich oznak kobiecości.
Oczywiście, każdy ma prawo nosić na sobie to, w czym dobrze się czuje – wszak to nie szata zdobi człowieka. Czy jednak gorliwa chrześcijanka winna okrywać się od stóp aż po szyję? Czy to ma być zewnętrzną wizytówką jej wiary w Chrystusa? Zdecydowanie nie! Dlaczego skrywać to, co tak wiele piękna wnosi w codzienność!?
I nie apeluję tu wcale o nadmierne eksponowanie swej kobiecości. Granicę winna wytyczać nam tu chrześcijańska moralność i etyka. Moralność chrześcijańska, nie muzułmańska, zgodnie z którą kobiety chodzą osłonięte od stóp do głów. Kobiecości nie należy sztucznie dławić i maskować, wszak to żaden wstyd być kobietą! Wyższy obcas, trochę krótsza spódnica, bardziej dopasowana bluzka to nie są symbole zła. Czy będzie nieporozumieniem, gdy wielu mężczyzn przestanie myśleć o gorliwych chrześcijankach jak o kobietach, którym latem brakuje tylko czapki na głowie?