Po krótkim okresie dominacji betonowej kostki brukowej – albo inaczej betonbruku, znów wraca moda na oryginalny, kamienny bruk z granitu. Jest to rzeczywiście tylko moda, bo realnie na polskich drogach i ulicach króluje asfalt.
Bruk ma rację bytu jedynie na zabytkowych rynkach i deptakach, zamkniętych dla ruchu kołowego, za to otwartych dla turystów i kupujących. Bruk tworzy przyjemny nastrój retro, wymusza lekkie spowolnienie kroku i sprzyja klimatowi zrelaksowania. A wtedy jest się bardziej skorym do zakupów, choćby tylko lodów w kawiarnianym ogródku. Szlachetny, granitowy bruk pełni dzisiaj funkcję czysto kosmetyczną, ozdobną.
Przed kilkudziesięciu laty, gdy wszystkie ulice były brukowane, był on zmorą nielicznych jeszcze wtedy kierowców. Jazda samochodem marki Syrena po kamiennym bruku była prawdziwą torturą. Pomyśleć, że w wielu miastach jeszcze dwa, trzy lata wstecz, małą granitową kostką były pokryte wylotowe drogi klasy krajowej. Nawet luksusowe samochody nie były w stanie wytłumić wibracji i hałasu na takiej nawierzchni. Więc dla zmotoryzowanych bruk nie jest ideałem. Tęsknimy za gładkim asfaltem, obwodnicami i wielopasmowymi autostradami.
Czyż więc bruk stał się dziś przeżytkiem? Czy w imię motoryzacyjnego komfortu mamy się go całkowicie pozbyć, zalewając asfaltem kilometry starych, brukowanych dróg, pokrywając szlachetny, naturalny kamień warstwą drogowego lepiku? Oczywiście, dziś nikt sobie na coś takiego nie może pozwolić, bo kostka granitowa jest w wielkiej cenie. Dziś bruk się zdziera i sprzedaje, a sypie się tłuczeń i dopiero leje asfalt. Odtąd jazda jest komfortowa, ale znów bezpowrotnie tracimy jakąś ważną cząstkę swojej tożsamości i kultury, znów czegoś zabrakło – polskiej, brukowanej drogi.
Otoczaki
Pamiętam stromą, brukowaną uliczkę wokół murów klasztoru Klarysek w Starym Sączu. Przed pamiętną pielgrzymką Papieża w 1999 roku, postanowiono zmodernizować całą trasę przejazdu papamobile. Usunięto wiekowe kocie łby z dunajcowych otoczaków, a położono równiutki betonbruk kremowego koloru. Przejazd był na pewno komfortowy, ale może i Papieżowi zakręciła się łza w oku, gdy wspomniał starą drogę z trzęsącymi kocimi łbami. Podobnie usunięto kiedyś na krakowskim rynku średniowieczne otoczaki, by położyć równe, granitowe płyty.
Takie są wymogi współczesności – ale jednak wiele przy tym tracimy. Nie można przeliczać wszystkiego na oszczędności i wygodę. Ani ekonomia, ani pragmatyzm i motoryzacyjne wymogi, nie mogą przesłonić nam zupełnie innej wymowy brukowanych nawierzchni. Na szczęście bruk wraca znów na place i skwery w centrach miast i miasteczek. Tam oczarowuje nas swoją poetyką i semantyką. Warto się wsłuchać w jego przesłanie, gdy nasze obcasy będą wystukiwały na kamiennym bruku spokojny rytm kroków.
Nie wiadomo, kto pierwszy zastosował kamień do utwardzenia i wyrównania drogi: w naszym kręgu cywilizacyjnym byli to Rzymianie. Ich drogi sprzed ponad dwóch tysięcy lat zachwycają po dziś dzień. Widziałem taką starożytną drogę w jordańskim Jarashu. Potężne, kamienne płyty, kilkumetrowych rozmiarów, tworzyły ponad kilometrową promenadę, pomiędzy dwoma kolumnadami, fontannami i bramami. W twardym kamieniu były wyżłobione dwie głębokie bruzdy od kół rydwanów i wozów. A więc koleiny nie są atrybutem tylko naszych współczesnych polskich dróg.
Targowe place
Przypominam sobie z lat dzieciństwa, że podobnymi, choć sporo mniejszymi, granitowymi płytami, były wyłożone nawierzchnie poznańskich placów: Wielkopolskiego i Bernardyńskiego. Na obu były wielkie targowiska. Po sprzątnięciu straganów, na plac wchodzili zamiatacze z brzozowymi miotłami i szypami, i wytrwale zamiatali pozostawione śmieci i odpadki. Pozostawiali za sobą czyste płyty, a przed sobą popychali rosnący wał nieczystości. Gdy długo nie padał deszcz, zmywali nawierzchnię wodą z hydrantów. Dopiero wtedy zauważało się, że niektóre płyty były lekko wklęsłe od ciągłego deptania – zbierała się tam woda, tworząc małe kałuże i przyciągając spragnione gołębie.
Bo na takich placach zawsze gromadziły się gołębie. Pokarmu z targowiska miały pod dostatkiem, a w niedziele dzieci rzucały im chleb. Ale z piciem musiały się spieszyć: płyty były tak nagrzane słońcem, że woda bardzo szybko parowała. Zwłaszcza wieczorem czuło się bijące od granitu ciepło. Ciepło to promieniowało także na ludzi, i to nie tylko przez temperaturę, ale także przez swojską, ciepłą i przyjazną ludziom atmosferę. Na obrzeżach placów zawsze stały parkowe ławki. Miejsca były jak zarezerwowane: wszyscy wiedzieli kto z kim, o której godzinie, na której ławce usiądzie. I nawet o czym będą rozmawiać. Na ogół mężczyźni siadali z mężczyznami, a kobiety z kobietami. U panów pojawiało się nieraz piwo, nieraz warcaby albo karty. Panie wyciągały kłębki wełny i szydełka. Dzieci biegały w pobliżu, goniąc i strasząc gołębie. Kamienna posadzka była pełna życia. Nie była jakimś sztucznym, obcym elementem. Wrosła i wtopiła się w powierzchnię ziemi, a zarazem była tworzywem miasta, stanowiła fundament miejskiego życia. Była łącznikiem i granicą między światem natury, a światem ludzi.
Kamień i praca
Kamień do budowy takiej nawierzchni pochodzi z ziemi, jest darem przyrody. Ale ten dar, jeśli ma dobrze służyć człowiekowi, musi kosztować wiele ludzkiego wysiłku, by mógł zamienić się w użyteczne płyty chodnikowe czy równą, brukową kostkę. Dobry, doświadczony kamieniarz wiedział, jak i w które miejsce należy uderzyć, by kamień pękł równo i dał płaską powierzchnię. Ileż trzeba było takich uderzeń, poprawiania, a potem wygładzania i szlifowania, by pozyskać materiał na jeden plac czy dziesięć metrów ulicy. Potem bruk trzeba było jeszcze równo i trwale ułożyć, dbając o zachowanie odpowiednich spływów dla deszczowej wody. Dlatego brukowane drogi były zawsze obłe, a po bokach biegły rowy lub rynsztoki. Jaki ogrom ludzkiej pracy, w większości ręcznej, jest zaklęty w tym bruku.
Kocie łby
Jeszcze bardziej swojskie i bliskie polskiemu sercu są kocie łby. To naturalny, polny kamień, dar polodowcowych moren. Okrągłe, różnokolorowe kamienie układało się na piaszczystym podłożu starając się tylko, by wierzchnia warstwa była jako tako równa. Mimo tego, okute żelazem koła drabiniastych wozów, niemiłosiernie stukały i trzęsły się na wybojach i nierównościach. W ten sposób było kiedyś wybrukowane tysiące kilometrów polskich dróg, ulic, placów i podwórek. W miejscach, gdzie ruch był mały, między kamieniami szybko zakorzeniał się pachnący rumianek, tasznik, różowy powój, glistnik, kępy zielonego mchu i tysiące innych ziół i kwiatów. Bruk na obrzeżach zamieniał się w kwitnący ogród – tylko środkiem ulicy czy podwórza była wydeptana kamienna dróżka. Ilu z nas, starszych, pamięta, że na takich podwórkach, w cieniu wysokich kamienic, upływało nasze dzieciństwo.
Dziś śladów tego dzieciństwa jest coraz mniej. Warto wyszukać gdzieś w okolicy zaułek wybrukowany kocim łbem, granitową kostką lub płytą. Dotknąć kamienia nagrzanego słońcem, spłukanego deszczem. To dotknięcie innego świata. Świata, w którym istniała jeszcze jakaś więź między ludźmi ze sobą i ze stworzeniem. Te kamienie zostały położone po to, by nie deptać świętej ziemi. Umiejmy je uszanować i cenić.