Brutalnie rozpędzone wiece protestu, aresztowani działacze demokratyczej opozycji, dziennikarze prewencyjnie zatrzymywani, by nie mogli filmować antyputinowskich demonstracji. Na tydzień przed wyborami parlamentarnymi Rosja niepokojąco zaczyna przypominać ZSRR. Władimir Putin i jego otoczenie już nawet nie udają, że głos demokratycznego świata cokolwiek dla Moskwy znaczy. Ich działania nie powinny być jednak dla nikogo zaskoczeniem. Od dawna wszystko zmierzało w tym kierunku, a w ostatnich tygodniach rosyjskie wydarzenia nabrały wyraźnego tempa.
Najpierw urzędujący prezydent stanął na czele listy wyborczej prokremlowskiej partii „Wspólna Rosja”, ogłaszając jednocześnie, że wybory parlamentarne będą plebiscytem poparcia dla jego polityki. Potem rosyjskich wiz nie dostali obserwatorzy na wybory z ramienia Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, a rosyjskie MSZ winę zwaliło na Zachód, otwarcie kłamiąc, iż to bałaganiarscy urzędnicy OBWE nie przysłali koniecznych dokumentów. Kilka dni temu FSB, jak wyjaśniono, ze względów bezpieczeństwa, zamknęło w Moskwie cztery studia telewizyjne zorganizowane na wybory przez EBU (European Broadcasting Union), pozbawiając w ten sposób 40 światowych stacji telewizyjnych możliwości poprowadzenia z Moskwy audycji wyborczych.
Przy czym zakaz dotyczy nie tylko wyborów parlamentarnych, ale także marcowych prezydenckich.
Można by się zastanowić, po co to wszystko Putinowi, cieszącemu się i tak ponadsześćdziesięcioprocentowym poparciem. Obecne działania kompromitują przecież rosyjskiego przywódcę w oczach Zachodu. Odpowiedzi mogą być dwie – albo rosyjskie władze bogate wysokimi cenami ropy naftowej i gazu uznały, że nie muszą się już z nikim i niczym liczyć, albo chodzi o utrzymanie władzy za wszelką cenę.
60 procent to przewaga wystarczająca, by wygrać wybory, za mała, by zostać władcą. Co innego, jeżeli „Wspólna Rosja” dostanie w grudniu ponad 80 procent głosów. Wtedy Putin ugnie się przed wolą narodu i zostanie...? Nazwa nie jest ważna – może być lider narodu, może być prezydent na trzecią kadencję. I niewykluczone, że po marcu Moskwa znowu zacznie starać się o zachodnie poparcie. W ręku ma co najmniej kilka przekonujących argumentów z wspomnianymi już wysokimi cenami surowców energetycznych na czele.
Ktoś powiedział, że historia uczy tylko jednego, tego że jeszcze nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Przymykanie oczu na to, co się w tej chwili dzieje w Rosji, może się źle skończyć. Na Wschodzie rośnie nam nieprzewidywalny kolos wydający znaczne pieniądze na zbrojenia, ciągle próbujący podporządkować sobie byłych wasali i powoli zrywający zawarte w latach 90. międzynarodowe porozumienia (12 grudnia Rosja zawiesi swoje członkostwo w Układzie o Nierozprzestrzenieniu Sił Konwencjonalnych w Europie, czyli CFE). Przy czym jest to kolos niestabilny, bo prowadzona przez Putina polityka zaowocowała zaostrzeniem sytuacji na Kaukazie Pn. Źródłem zapalnym nie jest tam już tylko Czeczenia, ale przede wszystkim sąsiadujące z nią Inguszetia i Dagestan.
W tej sytuacji wspólna rosyjska polityka nie tylko Unii Europejskiej, ale amerykańsko-europejska wydaje się koniecznością. Powinni o tym pamiętać przedstawiciele nowego polskiego rządu. Przekonanie, że w dwustronnych rozmowach uda się Warszawie cokolwiek z Moskwą załatwić jest nie tylko naiwne. Jest niebezpieczne.