Kiedy rozpoczął Pan treningi i skąd wiedział, że to właśnie ta dyscyplina sportu, a nie inna?
– Trenować zacząłem właściwie jako kilkulatek, uprawiając wszystkie możliwe sporty. Początkowo, na podwórku, wraz z gronem rówieśników, dopiero gdy miałem 14 lat zapisałem się do prawdziwej sekcji sportowej przy TKKF, by uprawiać judo. Przygoda ta nie trwała zbyt długo, bo po roku sekcja została zawieszona (i już nigdy jej nie reaktywowano). Zatem jako 15-latek zdecydowałem się „poczekać” w sekcji lekkoatletycznej, aż do wznowienia treningów judo. Wówczas każdy lekkoatleta próbował wszystkiego po trochu. Pamiętam, że ćwiczyłem nawet na płotkach i pchałem kulą. Od razu wiadomo było, że mam predyspozycje wytrzymałościowe, mogłem zatem zostać chodziarzem lub biegaczem długodystansowym. Przeważyła lokalna tradycja - trenowałem w Tarnobrzegu - i atrakcyjność wyjazdów na dobrze organizowane mityngi w chodzie. Nie miałem pewności, że będę chodziarzem, ale gdy po roku zdobyłem złoty medal Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży, wiedziałem, bez żadnych wątpliwości.
Jak wyglądały pierwsze treningi?
– Początkowo uczyłem się lekkoatletycznego abecadła. Trener, Mieczysław Żarnowski, kładł duży nacisk na ogólny rozwój fizyczny. Poza tym ważną motywacją do trenowania była zgrana paczka przyjaciół, która spotykała się na stadionie lub w sali gimnastycznej zaraz po zajęciach w tarnobrzeskim liceum. Był to fajny czas i choć nie „połykałem” jeszcze wtedy setek kilometrów miesięcznie, a w tygodniu miałem tylko cztery treningi, to i tak chętnie trenowałem. Później stopniowo obciążenia się zwiększały, ale i ja byłem już mocniejszy.
Będąc dzieckiem, marzył Pan o wielkiej sportowej karierze?
– Nie, szczególnie dlatego, że pomiędzy 10. a 12. rokiem życia cierpiałem z powodu przewlekłej choroby reumatycznej. Wielcy sportowcy byli dla mnie nieosiągalnymi gwiazdami z telewizji. Jednak gdy kopałem piłkę, to byłem oczywiście Lubańskim, Latą bądź Gadochą, czyli piłkarską gwiazdą z tamtych lat.
Trasy, które Pan pokonuje, są bardzo długie. Pewnie nie raz walczy Pan ze zmęczeniem, a może i zniechęceniem. Skąd bierze Pan siłę, aby mimo wszystko dojść do mety?
– Trasy treningowe są z reguły bardzo piękne. Trenuje się na łonie przyrody i często podróżuje po całym świecie. To naprawdę fascynujące. Na zawodach często niesie mnie doping kibiców, ale i koncentracja. Jestem bardzo skoncentrowany na zadaniu, że nie odczuwam negatywnych skutków wysiłku. Prawdziwe zmęczenie przychodzi dopiero po zawodach. Jest ono tym łatwiej znoszone, o ile łączy się z sukcesem.
Na co dzień chodzimy wszyscy, lecz Pan robi to zawodowo – na czym polega różnica?
– Nie trzeba bać się stawiać zdecydowanych długich kroków, rozpoczynając każdy od wyraźnego postawienia nogi na piętę. Jeśli będziemy utrzymywać wyprostowaną sylwetkę, ramiona ugniemy w łokciach, tak by ciągnęły nas do przodu, a nie zwisały „luzem” i zaczniemy stawiać stopy w linii jedna przed drugą, to po chwili okaże się, że poruszamy się chodem sportowym. No, może raczej usportowionym, bo mistrzowską technikę opanowuje się z czasem.
Otrzymał Pan wiele nagród, medali i pucharów. Czy któraś z nich ma szczególne znaczenie?
– Wszystkie medale i trofea wiążą się z jakimiś wspomnieniami i kawałkiem życia. Wydaje się jednak, że mój pierwszy złoty medal Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży z 1985 roku (z Rzeszowa) i ostatni złoty medal olimpijski z Aten, pomimo że różni je sportowa ranga, symbolizują dwa najważniejsze etapy mojej sportowej kariery, spinając je złotą klamrą.
Jakie uczucia towarzyszą Panu, kiedy staje Pan na najwyższym podium i słyszy „Mazurek Dąbrowskiego”?
– Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem i chcę pomagać milionom rodaków w odczuwaniu tej samej dumy. To naprawdę wielka rzecz! Praktycznie misja każdego „złotego” mistrza.