Aborcja. Po prostu nie.
Jolanta Hajdasz
Fot.
W ostatnich dniach dostałam zaproszenie na uroczystość Pierwszej Komunii św. pewnej małej dziewczynki. Piszę małej, choć jest to oczywiście dumna uczennica klasy drugiej, drobna i szczupła i tylko niewiele niższa od swoich koleżanek z klasy. Jest osobą, której nie sposób nie polubić, bo nawet kilkuminutowa rozmowa z nią potrafi poprawić nastrój, tyle w tym dziecku jest pogody ducha...
W ostatnich dniach dostałam zaproszenie na uroczystość Pierwszej Komunii św. pewnej małej dziewczynki. Piszę małej, choć jest to oczywiście dumna uczennica klasy drugiej, drobna i szczupła i tylko niewiele niższa od swoich koleżanek z klasy. Jest osobą, której nie sposób nie polubić, bo nawet kilkuminutowa rozmowa z nią potrafi poprawić nastrój, tyle w tym dziecku jest pogody ducha i radości. Bardzo ją kocham i bardzo się cieszę, że ją znam, choć wiem, że to właśnie jej mogło na tym świecie nie być... Weszła w moje życie jeszcze zanim się urodziła.
Mniej więcej 9 lat temu moja koleżanka (dziś przyjaciółka) desperacko oznajmiła mi, że jest w ciąży i absolutnie nie może tego dziecka urodzić. Trudnych zbiegów okoliczności było w jej życiu całe mnóstwo i wszystko mówiło, że urodzić nie może i nie powinna. Aborcji na życzenie już wówczas w Polsce nikt na szczęście nie wykonywał, ale to akurat był dla niej najmniejszy problem, to się załatwi, odpowiedziała, gdy zaczęłam z nią rozmowę. W myślach rozpaczliwie szukałam argumentów, które mogły ją od tego strasznego postanowienia odwieść, mówiłam o przykazaniach, ale to nie trafiło, bo ona wtedy uważała się za osobę niewierzącą, mówiłam o uniesionej radości przeżywania macierzyństwa, ale akurat w moich ustach brzmiało to mało wiarygodnie, bo jako zalatana mama dwóch wówczas małych córeczek byłam raczej przykładem na to, że bezboleśnie nie da się pogodzić podwójnego macierzyństwa z czymkolwiek innym.
Ale przede wszystkim bała się, że urodzi dziecko chore i niepełnosprawne, wymagające opieki, a tego w żaden sposób nie potrafiła sobie wyobrazić. Więc lepiej nie ryzykować... Wydawało mi się, że nic nie jest w stanie zmienić postanowienia do chwili, gdy po cichu powiedziałam, że ja jej pomogę… Ne wiedziałam jak to zrobić, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. A ona, właśnie w tym momencie, rozpłakała się pytając, czy ja tak na serio, bo jestem pierwszą osobą, która mówi, że nie zostawi jej z tym problemem samej, i że tak naprawdę to ona też woli urodzić...
Szczęśliwe zakończenie oglądam do dzisiaj, moja energiczna koleżanka poradziła sobie świetnie z wszelkimi problemami dnia codziennego, a córeczka, która wbrew opinii lekarzy urodziła się całkiem zdrowa, jest dla wszystkich wielkim skarbem i radością. Wystarczyła ta jedna rozmowa, ta jedna obietnica, że pomogę, że nie będzie sama.
Nieoczekiwanie ta historia przypomniała mi się w ostatnich dniach, gdy w Sejmie tak żarliwie broniono życia poczętego. Głośno i stanowczo, z wielkim oddaniem i zaangażowaniem, nie wahając się użyć najbardziej wzniosłych argumentów i cytując nasze największe autorytety, Jana Pawła II i Kościół. Efektem – znowu zagrożenie koalicji, znowu perspektywa przyspieszonych wyborów i znowu trywializowanie tematu, który wraca zawsze w wypaczonej, publicystycznej postaci, tak odartej z prawdziwości naszego codziennego życia, prawdziwych dylematów i prawdziwych wyborów.
Jestem zdecydowaną przeciwniczką aborcji, choć jako matka trzech córek drżę na myśl, że kiedykolwiek któraś z nich miałaby przeżywać strach przed niechcianą ciążą zagrażającą życiu, a ja nie umiałabym jej przekonać, że zabójstwo nienarodzonego to nie jest wyjście. Ale wiem, że akurat w tej materii głośne zwycięstwo legislacyjne niewiele zmieni, nie jesteśmy jednolitym społeczeństwem i pewnie nigdy nie będziemy. Brońmy życia poczętego może w mniej spektakularny sposób, ale skutecznie, bardziej interesując się losem konkretnych kobiet. Tu akurat każdy pojedynczy przypadek, w którym uda się uratować czyjeś życie jest więcej warty, niż zapis na papierze, który miałby być martwy.