Prezentowany w mediach obraz doli rodzin pozbawionych środków do życia i niewidzących perspektyw na zmianę losu przyćmiewają często teorie i dane statystyczne. Postawy ludzi doświadczonych bezrobociem, sposoby ich radzenia sobie z ubóstwem można przedstawić choćby na podstawie wybranych wątków z życia konkretnej wspólnoty, jaką stanowią np. mieszkańcy jednego domu.
Takich kamienic jak ta, o której mowa, jest wiele. Wybudowane w stylu secesyjnym, ongiś piękne i okazałe, dziś znacznie zdewastowane. Tu większość lokatorów stanowią ci, którzy tajemnic rodzinnych nie kryją w swoich czterech kątach, przeciwnie: ich życie kipi, w postaci dialogów wylewa się z otwartych okien, toczy się na podwórzu. Zaledwie kilkanaście osób nie uczestniczy w pełni w życiu wspólnoty – to pracujący zawodowo, legalnie, „na umowę”. W powszechnym odczuciu „im jest dobrze”, ale najlepiej mają emeryci. Nieważne, że są spracowani i często schorowani – ich dochód jest stały i pewny.
Starzy dają czasem zarobić młodszym, prosząc o pomoc np. przy myciu okien, wrzuceniu węgla do piwnicy itp. Trójka mężczyzn zbiera złom, członkowie jednej z rodzin – chrust. Ciężka harówka, ale dzięki niej nie muszą kupować węgla. Dwóch sąsiadów wyremontowało półciężarówkę, chcą świadczyć usługi transportowe. Muszą jednak mieć pieniądze, aby zarejestrować działalność. To trudne, ale nie rezygnują. Latem i wczesną jesienią gwar w kamienicy cichnie: część lokatorów wyjeżdża na wieś, do prac polowych. Inni zbierają i sprzedają owoce leśne, grzyby.
Elitę wśród bezrobotnych stanowią dawniejsi fachowcy, mający możliwość zarobku dzięki tzw. fuchom. Wysiłki niektórych rodzin kończą się na opracowaniu strategii przetrwania za wszelką cenę, z podejmowaniem działań nielegalnych, bez obawy ryzyka. Windykacja kary jest nierealna: w mieszkaniach zwykle nie ma niczego, co mógłby zająć komornik.
Co jakiś czas Urząd Pracy organizuje kursy kwalifikacyjne dla bezrobotnych. Kiedyś budziły zainteresowanie. Z czasem ludzie wywnioskowali, że skoro kursu nie zaproponowano nikomu z kamienicy, urząd przyjął złe kryteria doboru. Później propozycję odbycia kursu otrzymały dwie kobiety. Co z tego, że ukończyły szkolenie i nawet dostały pracę, skoro po miesiącu otrzymały wypowiedzenie.
Młodych małżeństw jest mało, za to niedawno pojawił się tzw. związek nieformalny. Nie spotkał się z akceptacją, ale też i nie z powszechną dezaprobatą. Jeden z młodych małżonków pracuje w Warszawie, drugi – gdzieś w Niemczech. Ich dramatem jest rozłąka z rodziną, ale i tak zazdroszczą im losu małżeństwa pozostające bez środków do życia. Młodzi poddają się poczuciu beznadziejności. Niektórzy szukają pociechy w tanim alkoholu. Z ich mieszkań często dobiega płacz. Byle powód skutkuje rękoczynami, interwencją policji. Utrzymujące się konflikty doprowadziły już do rozpadu jednego małżeństwa.
Książek się tu raczej nie czyta. Głód wiedzy i kultury zaspokaja telewizja i gazety. Większość rodziców nie myśli o kształceniu dzieci, by choć one wyrwały się z kręgu biedy. Za talent uważa się raczej obrotność. Najbardziej zaradne dzieci sprzedają tatarak, konwalie itp. Inne kręcą się w pobliżu sklepów: może nadarzy się okazja zarobku. Niektóre podejmują się wyłudzania, czasem żebrzą. Są i takie, które kradną. Co ukradną, przynoszą do domu. Towar zostaje w rodzinie albo jest sprzedawany po zaniżonej cenie.
Życie codzienne kamienicy biegnie utartym rytmem. Ludzie w zasadzie nie różnią się w ocenie tego, co dzieje się w Polsce. Nie bronią działań kolejnych rządów, negatywnie oceniają reformy. Na nazwiska polityków reagują emocjonalnie. Powszechny jest pogląd, że „za komuny było lepiej”. Bardzo nieliczni biorą udział w wyborach do władz. Choć są katolikami, przed księdzem odwiedzającym rodziny „po kolędzie” otwierają się drzwi mniej więcej co drugiego mieszkania. Kilka rodzin regularnie uczestniczy we Mszy św. niedzielnej, bierze udział w uroczystościach parafialnych; zwykle też to one gromadzą się na Eucharystii, gdy umrze któryś z sąsiadów.
Myślę, że w życie opisanej wspólnoty najbardziej radykalne zmiany wniósł rok 1989. Z czasem większość z tych ludzi dostrzegła, że bardzo wiele dotychczasowych wartości teraz w dużej mierze nie ma sensu i jest niemal nieprzydatnych. Uwierzyli, że się „nie nadają”, że to, co sobą reprezentują, to za mało, by mogli dobrze funkcjonować w nowym systemie. Ulokowali się w niszy społecznej, gdzie działa się doraźnie, a żyje na przetrwanie.
Co uczyniliśmy: ja, ty, on, my – katolicy, by słowa „Przywracajmy nadzieję ubogim” nie były tylko hasłem roku 2006?