Zarobkowe eskapady
Łukasz Krzysztofka
Fot.
Upalny, lipcowy dzień. Fabryka Mercedesa w Rastatt, niewielkim niemieckim mieście tuż przy granicy z Francją. Do montującego siedzenia Tomka podchodzi brygadzista, nazywany tu kapo. Szybciej, szybciej, polska świnio! krzyczy po niemiecku. Tomek nie wierzy własnym uszom. Zaciskając zęby, pracuje jednak dalej. Przecież przyjechał tu trochę zarobić.
Piątek,...
Upalny, lipcowy dzień. Fabryka Mercedesa w Rastatt, niewielkim niemieckim mieście tuż przy granicy z Francją. Do montującego siedzenia Tomka podchodzi brygadzista, nazywany tu „kapo”. – Szybciej, szybciej, polska świnio! – krzyczy po niemiecku. Tomek nie wierzy własnym uszom. Zaciskając zęby, pracuje jednak dalej. Przecież przyjechał tu trochę zarobić.
Piątek, około godziny siedemnastej trzydzieści. Na parkingu przy dworcu głównym PKP w Opolu stoją dwa autokary „Piniora”. Jeden przyjechał z Gliwic, drugi z Raciborza. Wokół nich kilkadziesiąt osób ze sporym bagażem. Ludzie w różnym wieku. Wyjeżdżają do pracy w Niemczech. Prawie każdy ma więcej niż jedną torbę, choć za nadbagaż trzeba zapłacić dwadzieścia złotych. Przeważnie w jednej z nich znajdują się zapasy jedzenia na kilka tygodni. Po godzinie osiemnastej autokary ruszają w stronę przejścia granicznego w Zgorzelcu.
To takie proste
W śląskiej prasie, pośród wielu ogłoszeń dotyczących pracy za granicą, systematycznie pojawia się anons firmy o skrótowej nazwie „BCD” sp. z o. o., poszukującej kobiet i mężczyzn do „prac fizycznych w branży recykling”. Firma ta określa siebie jako wiodącego partnera w pośrednictwie pracy do Niemiec. Nie wymaga znajomości języka niemieckiego. Wystarczy zadzwonić lub zgłosić się do jednego z biur firmy, znajdujących się w Gliwicach, Raciborzu i Oleśnie.
Wasal mego wasala
– Firma „BCD” sp. z o. o. to jednak dopiero pierwsze ogniwo łańcucha – mówi Tomasz, student Akademii Muzycznej w Katowicach i organista w jednym z raciborskich kościołów. – Kolejnym, już za granicą, jest firma „Westglob”. To ona decyduje, do jakiego miasta pojedzie konkretna osoba. Siedziba firmy mieści się w Neustadt, ale autobusy z polskimi pracownikami zatrzymują się w Zweibrücken. Tam podpisywane są umowy o pracę – opowiada. – Choć przy zgłaszaniu w biurze w Polsce zapewniali mnie, że umowa napisana będzie po polsku, na miejscu okazało się, że kilka zadrukowanych drobnym drukiem stron to tekst niemiecki – dodaje. – Po podpisaniu umowy zabrano wszystkim osobom dowody osobiste, paszporty lub dokumenty stwierdzające obywatelstwo, a następnie busami rozwożono nas do wyznaczonych miast. Kiedy dotarłem do Rastatt, miejsca zakwaterowania, przechodziłem już pod skrzydła kierownika hotelu, który decydował, w jakim zakładzie będę pracował – relacjonuje Tomek. Dokumenty wracały do właścicieli po kilku dniach lub dopiero przed samym odjazdem. Każda z tych trzech „instancji” pobierała stosowną prowizję w wysokości przeważnie około 20 proc. wynagrodzenia, jakie otrzymywał zatrudniony w danym zakładzie pracownik. Za godzinę pracy zostawało mu na rękę od 4,6 do 5,1 euro.
Skoszarowani
Hotel dla pracowników z Polski mieści się na peryferiach miasta, przy Bergstrasse. Dwupiętrowy budynek z obszernym, wysokim poddaszem. Kiedyś były tam koszary żołnierzy francuskich. Na parterze jadalnia, toalety, kilka pokoi oraz biuro kierownika hotelu – Jurija, około trzydziestoletniego Rosjanina. Nie mieszka w hotelu. Przyjeżdża tam tylko załatwić formalności. Na drzwiach biura listy – kto i gdzie pracuje. Zmieniane są codziennie. Jest też dokładny spis mieszkańców hotelu, łącznie z datami urodzenia. O zgodę na ich umieszczenie nikt nikogo nie pytał. Wyżej kolejne pokoje. W nich piętrowe prycze, wąskie, metalowe szafki na ubrania, szkolne ławki zamiast stołu, kilka krzeseł.
Druga strona medalu
To, co mówią w biurze pośrednictwa pracy, to jedno, a prawdziwa rzeczywistość – drugie. – Kiedy zgłosiłem się do firmy „BCD” sp. z o.o., nie wiedziałem, że będę pracował przy produkcji części samochodowych. To miała być praca przy segregacji odpadów. Tak powiedziano mi w Polsce – opowiada Tomasz. Przez cztery tygodnie musiał jednak wykonywać o wiele cięższą pracę, o której nie miał zielonego pojęcia. Został tylko pospiesznie „przeszkolony” przez jednego ze współpracowników. – Ponieważ był to okres urlopowy, musiałem obsługiwać dwa stanowiska, na których normalnie pracuje dwóch wykwalifikowanych pracowników. Ich stawka godzinowa wynosi od dziesięciu do nawet siedemnastu euro. Co chwilę byłem też w bardzo ordynarny sposób poganiany – mówi. – Dopiero, gdy przełożony zorientował się, że rozumiem te wyzwiska, podszedł do mnie i przeprosił – dodaje Tomasz.
Jak dobrze spotkać rodaka
W fabryce Mercedesa w Rastatt oprócz Turków, Rosjan, Albańczyków, Serbów i Niemców, których wbrew pozorom nie jest tam zbyt wielu, pracują także Polacy na stałe mieszkający w Niemczech. Wielu z nich często nie przyznaje się, że potrafi mówić po polsku albo przybiera wobec przyjezdnych rodaków pozę przyjaciół... fałszywych przyjaciół, „meldujących” przełożonym o każdym ich niedociągnięciu.
Polska specjalność?
Rudolf ma czterdzieści siedem lat. Prowadzi duże gospodarstwo rolne w Wojnowicach pod Raciborzem. Do pracy za pośrednictwem tej firmy wyjechał po raz pierwszy. I – jak mówi – ostatni. Podobnie jak Tomasz, pracował w fabryce Mercedesa. – Nie taka była umowa! – emocjonuje się. – W ubiegłym roku byłem w Holandii, gdzie zgłosiłem się do pracy w ogrodnictwie i rzeczywiście pracowałem przy pielęgnacji ogrodu. Dostawałem 6,5 euro na godzinę. A tam, w Mercedesie, za takie pieniądze kazano mi sobie żyły wypruwać! – mówi zdenerwowany. Nie był zadowolony także z warunków, jakie panowały w hotelu. – Daleko mi do bycia abstynentem, ale przyjechałem tam pracować, a nie upijać się. Tymczasem w każdy weekend ponad dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy mieszkali w hotelu, piło prawie do nieprzytomności – opowiada Rudolf. – Bójki, a nawet pobicia, były na porządku dziennym – dodaje. Mieszkał w pokoju razem z 24-letnim Sebastianem. Ich pokój był blisko jadalni – hotelowego „centrum towarzysko-rozrywkowego”. – Ten chłopak, będąc kompletnie pijanym, potrafił nieraz o czwartej nad ranem włączyć muzykę na cały regulator. Zupełnie ignorował tych, którzy chcieli się wyspać. Kiedy zwracało mu się uwagę, reagował bardzo agresywnie – żali się Rudolf. Mówi, że takich osób było tam więcej. Dlatego w sobotnie popołudnia wychodził z hotelu. Spacerował po mieście. Wracał albo późno w nocy, albo w niedziele nad ranem. Przyjechał do Niemiec na sześć tygodni – wrócił po czterech.
Trudny wybór
Spośród około pięćdziesięciu osób, które mieszkają w hotelu w Rastatt, przy sortowaniu odpadów pracuje zazwyczaj siedem, czasem osiem. Był wśród nich Stefan, student krakowskiego AWF-u. – Najtrudniejsze były pierwsze dni, kiedy od ciągłego patrzenia na taśmę i nieprzyjemnego zapachu bez przerwy kręciło się w głowie. Do tego zawsze rano witały nas duże szczury, biegające po całym zakładzie – opisuje swoją pracę. Stefan sortował śmieci, stojąc przy przesuwającej się taśmie. – Musiałem bardzo uważać, bo często wśród odpadów znajdowały się zużyte, niezabezpieczone strzykawki. Taka chwila nieuwagi mogła sporo kosztować – mówi. – Jednak zbytnia ostrożność wpływała przeważnie na tempo pracy, a to od razu zauważał „kapo”, Albańczyk. Obserwował nas czasem stojąc obok, a czasem poprzez zamontowaną w rogu kamerę. Dla niego liczyła się tylko szybkość pracy. Zwalniał ludzi nawet po jednym dniu. Dlatego nieraz musiałem dokonywać trudnego wyboru między ostrożnością a wydajnością – opowiada, rozkładając ręce. Stefan planował pracować w Niemczech cztery tygodnie – zdecydował jednak, że do Polski wróci po trzech.
Szybko, szybko!
Mariusza zatrudniono do załadunku i rozładunku tirów w firmie kurierskiej „D.T. Paket”. Zaczynał o piątej rano. Przez trzy godziny musiał rozładować średnio cztery, pięć pełnych kontenerów. Paczki, które układał na taśmie, ważyły nieraz kilkadziesiąt kilogramów. Wszystkie musiały być położone w ten sposób, aby kod kreskowy znajdował się na górnej powierzchni, co ułatwiało jego skanowanie. – Rano można było jeszcze wytrzymać – mówi. – Przynajmniej nie było gorąco. Co innego po południu – dodaje. Drugą zmianę, tzw. spätschicht, zaczynał o szesnastej, kończył około dwudziestej drugiej, dwudziestej trzeciej. Wtedy z kolei paczki ładował z taśmy na ciężarówki. – Kontenery były tak nagrzane, że po kilku minutach przebywania wewnątrz byłem cały mokry, momentami ciężko było oddychać – mówi Mariusz. Tam także liczyło się tempo. – Wolno pracujesz, szybko wylatujesz – żartuje dwudziestolatek. Ale po dwóch tygodniach pracy w D.T.P. nie było mu wcale do śmiechu. Zawroty głowy, krwotoki z nosa, bóle w klatce piersiowej. Poprosił o dzień wolnego. Później pracował już tylko na porannej zmianie. Jadąc do Niemiec myślał, że będzie tam sześć tygodni. Nie dał rady. Wrócił po czterech.
W trosce o duszę
W Rastatt jest kilka kościołów, nie tylko katolickich. W okolicy nie brakuje też przydrożnych krzyży i kapliczek. Tuż za rynkiem, na wzgórzu, w małym kościółku św. Bernarda w każdą sobotę o godzinie osiemnastej piętnaście odprawiana jest Msza św. w języku polskim. Ludzi na niej nie brakuje. Można również skorzystać ze spowiedzi. Polski ksiądz dojeżdża z oddalonego o około pięćdziesiąt kilometrów Karlsruhe. Eucharystię po polsku odprawia jeszcze w pobliskim Baden-Baden. W Rastatt mieszka wielu polskich emigrantów, głównie ze Śląska. Ale na tej Mszy sporo jest także Niemców. Zdecydowanie więcej niż sezonowych pracowników z Polski. Spośród pięćdziesięciu mieszkańców hotelu przy Badenerstrasse na polskie nabożeństwo przychodzi czterech, pięciu. – W sobotnie wieczory nikt tam nie myśli, żeby pójść do kościoła – mówi Tomek. – A w niedziele? Wtedy pójść nikt nie jest w stanie.
Imiona osób i nazwy firm zostały zmienione