Logo Przewdonik Katolicki

Kompost Europejski

Jerzy Marek Nowakowski
Fot.

Dzięki Bogu - i to w sensie jak najbardziej dosłownym - dowiedzieliśmy się, że istnieje coś takiego jak Konstytucja Europejska. Dopiero spór o preambułę, o obecność wartości chrześcijańskich w ustawie zasadniczej zjednoczonej Europy skłonił polskich przedstawicieli w Konwencie Europejskim do zabrania głosu i dopuszczenia do publicznej debaty nad Konstytucją. Czyżby pan Oleksy,...

Dzięki Bogu - i to w sensie jak najbardziej dosłownym - dowiedzieliśmy się, że istnieje coś takiego jak Konstytucja Europejska. Dopiero spór o preambułę, o obecność wartości chrześcijańskich w ustawie zasadniczej zjednoczonej Europy skłonił polskich przedstawicieli w Konwencie Europejskim do zabrania głosu i dopuszczenia do publicznej debaty nad Konstytucją.


Czyżby pan Oleksy, czy pani Hibner byli tak przeniknięci duchem chrześcijańskim? Wątpię. Uznali natomiast, że jest to dobra okazja, aby pokazać się w świetle telewizyjnych jupiterów. A przede wszystkim mniej więcej wiedzieli, o co chodzi.
Nie dało to wiele, bo przewodniczący Konwentu, były prezydent Francji Valéry Giscard d'Estaign sprytnie usunął chrześcijaństwo z Konstytucji, wpisując tradycję starożytnej Grecji i Rzymu. Już wtedy dziennikarze dowiadywali się, że jest to w istocie zagranie taktyczne, obliczone na zbudowanie tzw. kompromisu, w którym Giscard zrezygnuje z Greków i Rzymian w zamian za chrześcijaństwo. I tak się stało.

Co gorsza jednak


debatując o preambule, odpuszczaliśmy sobie - przynajmniej na poziomie społecznej debaty - rozmowę o zawartości Konstytucji. Po części był to wynik propagandowego zadęcia przed referendum akcesyjnym. Niemądra zmowa elit (połączona z ignorancją ich uczciwszej części) kazała milczeć o wszystkim, co w Europie jest niezgodne z polską wizją europejskiego raju fundowaną obywatelom, by zachęcić do głosowania. W efekcie na szczycie Unii w Salonikach przedstawiono projekt Konstytucji będący w dużej mierze autorską koncepcją Giscarda. Projekt sprzeczny z polskimi interesami politycznymi przede wszystkim dokonał, jak to ładnie nazywają brukselscy biurokraci, "otwarcia" traktatu z Nicei. Przypomnę, w traktacie tym ustalono zasady głosowania w Radzie Unii. Zasady dające nam siłę głosu równą Hiszpanii i niemal równą Niemcom. Godząc się na złamanie obowiązującej dotychczas w strukturach unijnych zasady jednomyślności w podejmowaniu decyzji, ustalono takie parytety głosów, które dawały możliwość zablokowania każdej decyzji dwu dużym państwom (których w rozszerzonej Unii jest sześć: Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania i Polska) lub koalicji jednego dużego i kilku mniejszych krajów. Obecnie Francuzi na spółkę z Niemcami wymyślili zasadę podwójnej większości, czyli głosowania jednocześnie wedle obowiązującej w ONZ zasady: jedno państwo - jeden głos oraz mnożenia siły głosu przez liczbę ludności kraju. Wygląda to na pozór sprawiedliwie. Do podjęcia decyzji jest potrzebna co najmniej połowa państw (13) oraz co najmniej połowa ludności Unii (około 235 milionów). Nie trzeba jednak wiele myśleć, by zauważyć, że Niemcy z 80 milionami ludności mają w ten sposób siłę dwa razy większą niż Polska. Co więcej, do zawetowania decyzji będzie potrzebne głosowanie reprezentantów 150 mln obywateli Unii, czyli akurat tyle, ile liczą wspólnie Niemcy, Francja i Belgia.
Niestety, spory unijne są skomplikowane i ich wyjaśnianie, nawet tak uproszczone jak próba podjęta przed chwilą przeze mnie, jest szalenie trudne w wersji publicystycznej. Dlatego też debata publiczna o Unii i jej przyszłym kształcie powinna być "napędzana" i kształtowana przez polityków. Jednak politycy polscy, w ogromnej większości, sami mają mętne pojęcie o zasadach działania Europy. Nie mówiąc już o tym, że w nader umiarkowanym stopniu posiedli wiedzę o zasadach gry wewnątrz struktur Europejskich.

Nie potrafimy budować koalicji


z innymi państwami dla osiągania polskich celów. Dowiadujemy się o wszystkim zbyt późno. Na koniec, jesteśmy solidnie podzieleni wewnętrznie i inne cele rysują sobie w Konwencie ludzie obozu postkomunistycznego przekonani, iż lepiej będzie, jeśli w Polsce rządzić będzie socjalizująca i permisywna Bruksela, a inne przedstawiciele obozu centroprawicy. Żałosna niekompetencja Polaków sprawia też, iż jesteśmy mało atrakcyjnym partnerem w grze. A jeśli już, to jako przedmiot, a nie podmiot rozgrywek. Oto projekt uznany przez przedstawicielkę polskiego rządu za "niezły" wprowadza instytucję prezydenta Rady (sama nazwa stanowiska wskazuje, że ma on być w istocie prezydentem Unii) i unijnego ministra spraw zagranicznych. W projekcie czytamy, że państwa członkowskie są zobowiązane do "harmonizowania" swojej polityki zagranicznej. I jeszcze parę podobnych rewelacji. Wreszcie dowiadujemy się - trochę miedzy wierszami - że projekt będzie bardzo trudno zmienić w czasie Konferencji Międzyrządowej.
Rzecz sprowadza się do tego, że obecne kraje członkowskie Piętnastki postanowiły doprowadzić, jeszcze przed rozszerzeniem, do reformy struktur unijnych. Słusznie, bo wedle dotychczasowych zasad powiększona struktura nie potrafi działać. Ale decyzje, jaki ma być kształt Europy 25 państw, chcą podjąć we własnym gronie, nie dając szansy na uczestnictwo w realnych decyzjach nowym członkom Wspólnoty. Formalnie być może będziemy nawet uczestniczyć w zatwierdzaniu Konstytucji. Tyle, że dowiemy się, iż dokument jest już uzgodniony i podjęcie nad nim dyskusji, na przykład, uniemożliwi wypłaty w terminie unijnych dotacji dla nowych członków. Nie wątpię, że za parę euro obecny rząd czy obecna formacja rządząca skłonna będzie do wszelkich ustępstw. Podobnie stanie się z większością innych krajów. A nieliczni oporni zostaną kupieni. Dlatego, bez patrzenia na ręce awansowanej właśnie na "pełnego" ministra pani Huebner, tudzież całej reszcie millerowych euroentuzjastów możemy obudzić się w Europie, która narzuci nam aborcję, eutanazję i małżeństwa homoseksualne w całym majestacie prawa, a co więcej, narzuci nam politykę zagraniczną i podatki (bo takie są zamysły najbardziej zajadłych federalistów). Mam nadzieję, że tak się nie stanie - ale nadzieja, pozostając cnotą, nie jest najsilniejszym politycznym argumentem.


Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki