Logo Przewdonik Katolicki

Antyhistoria czystej wody

Jacek Borkowicz
fot. Materiały prasowe

Kos nie jest żadnym „historycznym filmem akcji”, jak zachwalają go producenci. To znaczy – akcji tam w istocie niemało, ale historii nie ma za grosz. Niemniej do obejrzenia filmu zachęcam.

Kraj przemierzają dwaj wędrowcy: biały i Murzyn, sorry – Afroamerykanin. Ich misją jest czynienie sprawiedliwości, ale na razie muszą się maskować. Jesteśmy na południu, tutaj plantatorzy są wyjątkowo okrutni wobec swoich niewolników. W takim układzie biały nominalnie jest szefem, ale w rzeczy samej to ten drugi bije go na głowę pod każdym względem. Jest sprawniejszy fizycznie, przystojniejszy i zdecydowanie bardziej inteligentny. Jego biały towarzysz w momencie zagrożenia próbuje przebić go chytrością, ale tylko pakuje siebie i kompana w jeszcze większe tarapaty, z których ostateczne wyjście znajdzie – rzecz oczywista – dopiero czarny.
Tak w największym skrócie wygląda fabuła filmu Django Quentina Tarantino. Aa, przepraszam, miało być o Kosie Pawła Maślony… Tyle że powyższe libretto pozostaje w mocy. Jego treść w wypadku obu produkcji zgadza się co do literki.

Anty-Potop
Stwierdziwszy co należało, możemy z ulgą przystąpić do oceny dzieła. Bo Kos nie jest żadnym „historycznym filmem akcji”, jak zachwalają go producenci.
To znaczy – akcji tam w istocie niemało, ale historii nie ma za grosz. Ale to też nie jest ocena trafiona w punkt. Ceną trafności musi być tutaj dosadność – twórcy filmu na polską historię się wypinają.
Wiem, że te słowa brzmią strasznie, zupełnie w stylu oburzonego „wąsatego Janusza”. Ale ja się bynajmniej nie oburzam. Scenarzysta i reżyser czynią wspomniany gest nawet, powiedziałbym, z pewnym wdziękiem. W ogóle film jest niezły, o czym za chwilę. Ale skończmy z tą „historią”. Kos jest czystej wody antyhistorią. Maślona zresztą tego nie ukrywa, chwaląc się, że jego dzieło celowo wpisane jest w nurt zapoczątkowany serialem Netflixa 1670, i nazywając swój film „anty-Potopem”. A dzieło Sienkiewicza, co by o nim mówić, historią jednak było i pozostanie, niezależnie od epoki i od mody.
Postawa antyhistoryczna w filmie fabularnym może się jednemu widzowi podobać, innemu nie – rzecz gustu. Mnie generalnie podoba się mało, ale do obejrzenia Kosa zachęcam. Pod jednym warunkiem – ale to znowu za chwilę.

Nienachalnie wyrazisty
Wielkim atutem filmu są postacie. Przede wszystkim tytułowy Kos, czyli Tadeusz Kościuszko. Wybaczamy Naczelnikowi tę ziomalsko-anglosaską ksywę, bo generalnej absolucji filmowi już udzieliliśmy. Jacek Braciak nie pierwszy już raz prezentuje się nam w aurze nienachalnej wyrazistości – tak jak tylko on potrafi połączyć te dwie sprzeczne cechy. Jego bohater jest ciepły i wycofany. Zanim cokolwiek powie, długo się zastanawia, dlatego na początku filmu są momenty, w których powątpiewamy w jego inteligencję. Ale to mimikra, pamiętajmy że generał Kos przemierza Polskę w ukryciu – przede wszystkim przed polującymi na niego Moskalami. Z czasem przekonujemy się, że potrafi przemówić mądrze. Bo że potrafi też, kiedy trzeba, przywalić – o tym wiadomo od początku.
Ukryta siła – ten rys zdecydowanie nie pasuje do wizerunku. Bo Kościuszko, czy historyczny, czy nie, nie mógł nie kipieć energią. Gdyby nie kipiał, nie zostałby przywódcą insurekcji. Prawdziwy Kościuszko za młodu porwał pannę z magnackiego dworu, Kos mógłby raczej podyskutować z nią o kwestii wyzwolenia włościaństwa. Ale Braciak ma to do siebie, że nawet w roli wycofanego myśliciela pozostaje uwodzicielski. I to jest najważniejsze.

Historyczne sylwetki antyhistorycznego filmu
Świetnie zagrał Robert Więckiewicz rolę rotmistrza Iwana Dunina, czarnego charakteru tej opowieści. Więckiewicz, podobnie jak Braciak, nie wychodzi z kolein własnego aktorskiego wizerunku: jest sukinsynem, choć nie takim skończonym – zupełnie jak w serialu Ślepnąc od świateł. Jest też – uwaga! – historyczny: tak w istocie wyglądali oficerowie imperatorowej Katarzyny, ci od walki, nie od brylowania na salonach. Rotmistrz Dunin, choć zawzięty Moskal, to z pochodzenia Polak, ma coś w sobie z mickiewiczowskiego majora Płuta.
Historyczność sylwetek to skądinąd paradoks tego antyhistorycznego filmu. Wychudzona twarz Bartosza Bieleni pasuje do łachmanów, w które odziany jest filmowy Ignac Sikora. Tak rzeczywiście wyglądali polscy chłopi i dobrze, że o tym przypomniano. Tyle że Bielenia ustylizowany jest na najgorszą chłopską nędzę, a przecież daleko nie wszyscy włościanie mieścili się w tym pożałowania godnym statusie. A już na pewno nie szlacheccy bękarci. Panowie, nawet jeśli nie przypuszczali takich do rodu (o tym mówi nam historia Ignaca), dbali przynajmniej, by tamci wyglądali jak ludzie. Dla własnego prestiżu opiekunów – to chyba logiczne.
Kolejnym plusem jest Piotr Pacek grający panicza Duchnowskiego, prawowitego dziedzica herbu i majątku, a także osobistego wroga Ignaca. W filmie wyznaczono mu rolę skończonego łotra, jednak paryskie maniery i zniewalający uśmiech sprawiają, że nawet zaczynamy go lubić. Młody Duchnowski nosi się z francuska i jest zdrajcą. Jako taki stanowi jakby wcielenie wszystkich Szczęsnych Potockich, Sewerynów Rzewuskich czy innych antybohaterów Targowicy.
I wreszcie Domingo (Jason Mitchell), tajemniczy towarzysz Kosa. Naczelnik Kościuszko rzeczywiście miał czarnego ordynansa, ale było to dawno temu w Ameryce. Domingo zachowuje się tak, jakby dopiero co urwał się z nowojorskiej East Side: rzuca „fuckami” i chodzi, kiwając się w biodrach jak raper. W ogóle jest najprzystojniejszy, najzręczniejszy i najodważniejszy. I najmądrzejszy, mądrzejszy nawet od Naczelnika. Chwilami zastanawiamy się, kto tutaj rządzi. Tą postacią znowu wypinamy się na historię, ale przynajmniej została ona dobrze zagrana.

Jedno kopyto i radość prof. Pimki
Film jest OK, zdjęcia bez zarzutu. Warto jednak zwrócić uwagę na pewną delikatność kontekstu. Wszystkie dzieła w intencji obrazoburcze, typu „anty”, usprawiedliwia jedna jedyna okoliczność: muszą nas wybijać z utartych kolein. Tymczasem już drugie dzieło z obrazoburczej serii – już z definicji być nim przestaje, stając się kolejnym banałem. Tak właśnie dzieje się z antyszlacheckim i antytradycyjnym „przesłaniem” filmu Maślony. Realny, historyczny problem chłopskiej krzywdy zastąpiła tutaj karykatura, przesadzona, a więc nieprzekonująca. Karmazyn Wąsowski (Łukasz Simlat) gwałcący w żydowskiej karczmie dziewkę-niedojdę, aby w ten sposób upokorzyć zbiegłego kmiecia – to jakiś greps rodem z opowieści Tarantino. Honorowy, lecz głupi i narwany szlachcic, grany przez Dobromira Dymeckiego (Bogdan w 1670), to z kolei postać papierowa, rodem ze zgranego do bólu wolterowskiego paszkwilu.
Gdyby w Kosie nie było tego całego stroszenia się na wątpliwy dydaktyzm, mielibyśmy przynajmniej dobrą rozrywkę. Ale twórcy chcą też edukować (scenarzysta Michał A. Zieliński to były redaktor „Gazety Wyborczej”), porwali się na misję – i utonęli w banale. Powtarzają tezy serialu 1670, który zresztą sam w sobie nie jest niczym oryginalnym. Obejrzałem dwa odcinki i na więcej nie mam ochoty. Koncept z „nawracaniem” na alkoholizm Zaszczanego Jędruli to, prawda, perełka, ale już dowcip z żytem i Żydami to typowy suchar.
Mogę sobie obejrzeć jedną, góra dwie produkcje, reklamujące się w stylu „anty” jako nowatorski, rewizjonistyczny nurt „chłopskiej Polski”. Ale czy od teraz będzie już tylko na to jedno kopyto? Ciekawe, kiedy zaczną polecać oba filmy w szkołach. Profesor Pimko (ten od Ferdydurke Gombrowicza) już cieszy się zza grobu.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki