Jeśli dodać, że jednocześnie traci on Arkę Przymierza, która znajdowała się w miejscu najświętszym świątyni – a była ona dla narodu wybranego gwarantem Bożej obecności – to mamy obraz religijności obnażonej z wszelkich pewników. Upada pewien ustalony wcześniej porządek religijny, który opiera się na dwóch fundamentach: miejscu i osobach. Miejscem jest przede wszystkim świątynia, ale też w jakimś wymiarze cała Ziemia Obiecana, którą Izrael zamieszkał po wyzwoleniu z Egiptu. Ponadto Chaldejczycy zabierają ze sobą całą intelektualną i duchową elitę narodu, która ma o tyle znaczenie także dla świątyni, że kapłanami mogą w niej być tylko potomkowie Aarona, z pokolenia Lewiego. Od czasów Salomona panuje tam ukształtowany system hierarchii kapłańskej, która obsługuje wszystkie żydowskie sanktuaria. To wszystko, co ma stanowić fundament jedności z Bogiem, upada.
Historycy religii podkreślają, że proces oczyszczania się religii żydowskiej ze znaków materialnych w kierunku wiary duchowej dokonuje się już wcześniej, dziesiątki lat przed i zwłaszcza po niewoli babilońskiej. Upadek spowodowany najazdem Chaldejczyków jest jednak symboliczny. Jest punktem zwrotnym w rozumieniu sposobu, w jaki Bóg jest ze swoim ludem. Od tego momentu Żydzi rozumieją, że Bóg może towarzyszyć im wszędzie i nawet jeśli brakuje wyraźnie ukształtowanej struktury religijnej, On nie zrywa z nimi kontaktu. A nawet więcej, wykorzystuje tę sytuację do wielkich duchowych rekolekcji Izraela, których owocem jest judaizm pogłębiony, stawiający na indywidualną odpowiedzialność przed Bogiem, a nie tylko na zabezpieczenia „systemowe”.
Porównuje ten czas do epidemii, ponieważ teraz też nastąpiło oddzielenie wiernych od świątyni i jej kapłanów. Co prawda Jan Ewangelista zapisał zapewnienie Jezusa: „Nadchodzi godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem: potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie”. To oznacza, że chrześcijaństwo nie ma już problemu mentalnego związania Bożego błogosławieństwa z miejscem. Idea chrześcijańskiego kultu duchowego nie jest też sprzeczna z ideą sakramentalności Kościoła, który niezależnie od miejsca może gromadzić ludzi wierzących i udzielać im łaski. Ten sam Chrystus nakazuje swoim uczniom sprawować ostatnią wieczerzę na Jego pamiątkę. Później, tuż przed wniebowstąpieniem, posyła ich na cały świat z misją udzielania chrztu. Sakramenty są więc znakami, których udzielanie możliwe jest wszędzie i służą one duchowej więzi z Bogiem. W tym sensie pomagają one, a nie zastępują „oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie”.
No właśnie. Taka jest Ewangelia. Mówi też o tym często papież Franciszek: Kościół nie może ludzkiego sumienia zastępować, ale powinien mu służyć. Temu sumieniu służą księża, kiedy głoszą słowo Boże, ale także kiedy celebrując liturgię, sprawują sakramenty. Stąd brak tej liturgii i kapłanów nie może odbierać niektórym pewności, czy na pewno Bóg przychodzi tam, gdzie jest wzywany w Duchu i prawdzie. Właśnie owa prawda wskazuje tutaj na sumienie, które nie mogąc być oświecane łaską sakramentów, nie jest jednak całkowicie od źródła tej prawdy oderwane. Nosi w sobie duchową więź z Bogiem, której nic zerwać nie może, nawet brak świątyni, kapłanów i sakramentów. Nic prócz postępowania człowieka, który może sumienie zagłuszać albo zwyczajnie, przez brak kontaktu ze Słowem i sakramentami, nie rozjaśniać.
Piszę o tym, ponieważ właśnie teraz chrześcijaństwo, i to wymiarze globalnym, przeżywa rekolekcje duchowe, które mają wyraźne znamiona duchowej odnowy, jaką przeżył Izrael. Wówczas również obawiano się i to poważnie, że upadek hierarchii kapłańskiej, znaku arki i świątyni zniweczy starania duchowe podejmowane przez wieki w celu budowania silnej tożsamości religijnej. Okazało się, że nie to, co czysto zewnętrznie, systemowo i strukturalnie miało religijność umacniać, stało się później duchową siłą tej tożsamości rozwoju, ale paradoksalnie brak pewników. Zapalnikiem rozwoju duchowego był swego rodzaju kryzys tym brakiem spowodowany.
Jestem przekonany, że obecny czas, okres pewnego kryzysu tych pewników także w strukturze systemowej Kościoła, który staramy się za wszelką cenę ratować przez telewizyjne transmisje, dobieraną skrupulatnie aplikację prawa kanonicznego i duchową interpretację sakramentów, nosi znamiona tego samego lęku. I ma on oczywiście swoje uzasadnienie. Ale z drugiej strony, czy właśnie teraz nie odnajdujemy Boga głębiej? Czy nie rodzi się w nas coraz poważniej pytanie o duchową więź z Bogiem w sumieniu i to dużo głębiej, niż stawialiśmy je wcześniej? Czy nie będzie tak, a właściwie już jest, że stawiane ono będzie także dużo szerzej niż przed epidemią, kiedy zajmowały się nim głównie grupy osób uczestniczących w głębszej formacji religijnej lub po prostu grono ekspertów? Z aktualnego „upadku świątyni” może być jeszcze wiele dobra. W znacznej mierze zależy jednak od nas, czy chrześcijaństwo po epidemii będziemy potrafili odkryć rzeczywiście głębiej, w Duchu i prawdzie.