Początek tej historii ma miejsce długo przed narodzinami Karolka. Dowiedziałam się, że jako pielęgniarka po dwóch urlopach macierzyńskich i zwolnieniu lekarskim straciłam prawo wykonywania zawodu. Kiedy więc wytłumaczyłam mężowi, że nie mogę tak po prostu wrócić do pracy, on zapytał z uśmiechem: – To co? Kolejny dzidziuś? A ja odpowiedziałam bez wahania: – Dobrze.
– Tak się umówiliśmy – śmieje się Edyta Goluch ze Skawiny. – To był początek życia Karolka w naszych sercach.
Pamiętam, że jakiś czas potem byliśmy w Kalwarii Zebrzydowskiej i tam, przed obrazem Matki Bożej, zawierzyłam Jej opiece nasze trzecie maleństwo, jeszcze zanim się poczęło. Do tej pory ofiarowywaliśmy Maryi naszych chłopców (starsi bracia Karolka to Jaś oraz Michałek) po ich przyjściu na świat, jadąc z nimi na Jasną Górę. Tym razem było inaczej. Długo klęczałam przed obrazem w Kalwarii. Prosiłam Matkę Bożą, by miała w opiece to dziecko, aby zło nie miało do niego dostępu. Zawierzyłam Jej także całą naszą rodzinę.
Jakiś czas potem pod moim sercem pojawił się wyczekiwany maluszek. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Wszystko było dobrze i nic nie wskazywało na to, że już niedługo miało się to zmienić.
Co pani brała?
Poszłam na zakupy i zaczęło się krwawienie. Bardzo się przestraszyłam. Wstąpiłam po drodze do koleżanki. Jej mąż odwiózł mnie do domu, wezwaliśmy karetkę i trafiłam do szpitala. Tam, niestety, nie spotkałam się ze zbyt dobrym traktowaniem. Zdarza się bowiem, że kobiety zażywają leki, które mają doprowadzić do poronienia, i potem zgłaszają się do szpitala, jakby działo się to samoistnie, by otrzymać pełną opiekę. Z tego powodu lekarze i personel nie są dobrze nastawieni do takich sytuacji. Kiedy wreszcie przyjęto mnie na wizytę, jedno z pierwszych zdań, jakie usłyszałam od lekarza, brzmiało: – Co pani brała? A ja na to że kwas foliowy, który ma wspomagać rozwój maleństwa. Zaczął mnie badać i stwierdził, że dziecko żyje i wszystko jest w porządku. Wtedy nie wytrzymałam i rozkleiłam się przy nim zupełnie. Z radości i ogromnej ulgi, bo dopiero wtedy cały stres zaczął ustępować. Powiedziałam tylko: – Dzięki Bogu! I on po tym zmienił do mnie nastawienie. Wzięli mnie na oddział i zajęli się mną. Zrobili badania. Wtedy okazało się, że mam cukrzycę, więc muszę być na diecie i brać insulinę. To wiązało się ze zmianą trybu życia, co przy dwóch maluchach w domu było nie lada wyzwaniem. Wciąż jednak nie miałam diagnozy, nie wiedziałam, jak dalej postępować. W tym czasie dla mnie i dla męża najtrudniejsze było zorganizowanie opieki dla dwóch synków, którzy zostali w domu. Nie mamy rodziny w Krakowie, nie mieliśmy komu ich powierzyć. Jaś miał wtedy cztery i pół roku i chodził do przedszkola, a Michałek półtora. Wymagali opieki. Więc radziliśmy sobie, jak się tylko dało, i prosiliśmy innych o pomoc. Wtedy na chwilę przyjechała moja mama, brat, koleżanka wzięła urlop i także nam pomogła. Bo Jacek, mój mąż, musiał chodzić do pracy.
Pół Podhala się modli
Wreszcie otrzymałam diagnozę: łożysko przodujące. A więc wielkie ryzyko i dla dziecka, i dla mnie. Musiałam leżeć. Po powrocie ze szpitala moje życie miało wyglądać tak: dieta, insulina, dwoje małych dzieci i leżenie. Praktycznie niewykonalne. Ale nie było rady. Najważniejsze jest dobro maleństwa. Wtedy też miał miejsce jeden z trudniejszych dla mnie momentów. Byłam na wizycie u profesora, który dowiedziawszy się, jaka jest moja sytuacja, wyraził swoją dezaprobatę, mówiąc, że nie dość, że przychodzę z trzecim dzieckiem, to jeszcze takie komplikacje. Powiedziałam mu, że to dziecko jest tak samo kochane jak dwójka starszych i tego faktu nic nie zmieni. Ale więcej tam nie poszłam. Wróciłam do domu i zaczęło się leżenie.
Asia, studentka, córka bliskich znajomych, a obecnie matka chrzestna Karolka, bywała wtedy u mnie z pomocą. Pewnego dnia przyniosła mi obrazek św. Joanny Beretty Molli i poradziła, by prosić za jej wstawiennictwem. Znając historię św. Joanny, modliłam się szczerze, patrząc jej w oczy: ja nie chcę umierać tak jak ty… Miałam jeszcze obrazek Jana Pawła II. Tego samego dnia Asia powiedziała mi: – Ciociu, pół Podhala się za ciebie modli, musi być dobrze! To były dla mnie niezwykle ważne słowa. Ja czułam tę modlitwę. Bo już wtedy bardzo się bałam. Wiedziałam, czym takie komplikacje grożą, obawiałam się po prostu, że mogę nigdy nie zobaczyć tego dziecka, bo nie przeżyję porodu.
Znów szpital
Któregoś dnia, niestety, krwawienie wróciło. Znów musiałam się położyć. Był ze mną tylko mały Michałek. Poprosiłam go, żeby podał mi kanapki. I podał. I żeby przyniósł mi telefon. I on zrozumiał. Karetka była w drodze. Nie miałam tylko z kim zostawić malucha i mieszkania. Zadzwoniłam po Asię. Przybiegła zaopiekować się Michałkiem, a mnie zabrali na oddział. Byłam wtedy w szpitalu około dwóch tygodni. Cały czas leżałam. Nawet z boku na bok odwracałam się bardzo powoli, musiałam uważać na każdy ruch. Dużo modliłam się na różańcu. A pod koniec czytałam także psalmy. Jednak największym umocnieniem była dla mnie codzienna Komunia św.
Nie chciałam się żegnać
Pamiętam, że był piątek. Odwiedziła mnie kuzynka. Potem mąż. Kiedy wyszedł, modliłam się na różańcu. Aż tu nagle krwotok. Natychmiast zabrano mnie na salę operacyjną. Zdążyłam zabrać ze sobą tylko różaniec, pamiątkę z Ziemi Świętej, i telefon. Dzwoniłam do męża, który był jeszcze w drodze do domu, żeby się nie martwił i wracał do dzieci. Chciałam go uspokoić, choć sama ogromnie się bałam. Próbowałam też mu wtedy powiedzieć, że go kocham, ale nie mogło mi to przejść przez gardło. Nie chciałam, żeby brzmiało to jak pożegnanie.
Kiedy anestezjolog poprosił mnie, bym rozluźniła pięść, i zobaczył różaniec, powiedział, żebym zacisnęła na nowo. Pozwolił mi go zostawić w dłoni.
Nieocenione wsparcie męża
Nasz trzeci syn urodził się 16 października 2009 r. o godz. 21.05. Otrzymał imię Karol. Był wcześniakiem, ale jego stan był stabilny. O moje życie lekarze walczyli jeszcze całą noc. Nie mogli zatamować krwotoku. Przetoczyli mi sporo krwi i podali bardzo drogie leki. Kiedy obudziłam się następnego dnia w południe, wszystko potwornie mnie bolało, ale obok siebie na poduszce miałam różaniec, który położyła tam pielęgniarka. Byłam jej bardzo wdzięczna.
Powoli przychodziłam do siebie na oddziale intensywnej terapii. Pamiętam, że w tamtym czasie niesamowitą pomocą i nieocenionym wsparciem był dla mnie mąż. Czułam wtedy jego ogromną miłość do mnie. Tego nie da się opisać.
Karolka mogłam zobaczyć dopiero na trzeci dzień. Mąż zawiózł mnie na wózku pod inkubator. Stałam tam nad naszym maleństwem, a łzy płynęły mi po policzkach. Był taki maleńki! Ważył niecałe półtora kilograma. Mąż wtedy obejmował mnie, podtrzymywał i ciągle do mnie mówił. Karolek miał typowe objawy wcześniaków: odma płucna, problemy z oddychaniem, nie tolerował mojego pokarmu, ale szybko dochodził do siebie. A kiedy nadszedł dzień, w którym mogłam go wreszcie pierwszy raz przytulić, byłam taka szczęśliwa! I wzruszona. Nie da się opisać uczuć matki, która po raz pierwszy po tak długiej walce o życie przytula swoje dziecko.
Dziękuję…
Opuściłam szpital wcześniej niż Karolek. Odciągałam pokarm w domu i woziliśmy go małemu na zmianę z mężem. Maluszek został wypisany dopiero po prawie dwóch miesiącach.
Dziś Karolek ma pięć lat, świetnie się rozwija, jest ogromną radością rodziców i nie ma śladu po tej trudnej walce o życie, jaką stoczył wraz ze swoją mamą.
– Jestem przekonana, że jest to zasługa żarliwej modlitwy tylu osób. Wiem, że mnie uratowała św. Joanna, a Karolka dziś już święty Jan Paweł II. Ale zrobili to rękami ludzi. Chciałabym z tego miejsca z serca podziękować wszystkim, którzy byli tego dnia na dyżurze, lekarzom i pielęgniarkom, oraz wszystkim, którzy nas w tym czasie w jakikolwiek sposób wspierali. Wiem bowiem, że moje życie jest cudem. Dziękuję Bogu!