Po czym poznać ideologię? Po tym, że dzieli ludzi, zamiast ich łączyć. A podziału tego dokonuje, tworząc specjalny, antagonizujący kod języka i symboli. Patrząc przez pryzmat tej definicji na otwarcie igrzysk olimpijskich w Paryżu, nie sposób nie stwierdzić, że była to impreza ideologiczna. A fakt, że ideologia przyświecająca tej imprezie mało miała wspólnego – mówiąc bardzo łagodnie – z ideą olimpijską, to już dodatkowa wisienka na torcie niesmaku.
Zacznijmy od komentarzy, bo one oczywiście zdążyły się już wysypać. Najczęściej powtarzanym przy takich okazjach banałem jest ten o „oburzonych katolikach”. Nic z tych rzeczy! Zniesmaczenie całą imprezą wyraził chociażby Jean-Luc Melenchon, którego o jakiekolwiek sympatie dla katolicyzmu podejrzewać raczej nie wypada. Lider mocno lewicującego ugrupowania zrobił to jako zwycięzca w ostatnich wyborach. Melenchon, jaki by nie był, zdaje sobie bowiem sprawę, że teraz, chcąc nie chcąc, wyraża opinie milionów Francuzów. A opinie masowe są raczej opiniami wyważonymi – w odróżnieniu od skrajnych gustów organizatorów otwarcia igrzysk. Zresztą co tu się rozwodzić, zablokowanie nagrania tej imprezy przez medialnego giganta YouTube’a – na skutek negatywnej reakcji dziesiątek milionów przeważnie niekatolickich odbiorców – jest tutaj najlepszym komentarzem.
Kolejny, wielokrotnie powtarzany banał głosi, że „oburzeni” to tylko grono ludzi niedouczonych i nierozumiejących sztuki, w tym przypadku nierozumiejących kultury antyku. Bo olimpiada – jak zdołał wybąkać indagowany przez dziennikarzy Thomas Jolly, reżyser paryskiego spektaklu – kojarzy się z Olimpem, zaś owa góra przywołuje skojarzenia z orgiami odbywanymi pod patronatem Dionizosa. Wypisz wymaluj parada drag queens pod sztandarami LGBT, co właśnie Jolly uskutecznił. Pudło. Idea olimpijska, zarówno w wydaniu klasycznym, jak i w wizji Pierre de Coubertina była afirmacją tężyzny (citius-altius-fortius), godności i honoru, które to wartości środowisko miłośników paryskiego widowiska lubi określać mianem „patriarchalnych” i „przemocowych”, jeśli już nie „faszystowskich”. Co najważniejsze (tu już wchodzimy w sferę estetyki), promowała zasadę równowagi i spokojnego dystansu, zarówno w emocjach, jak i w życiu społecznym. A to w klasycznym ujęciu jest przecież kanwą idei (nie ideologii!) Apollina, przeciwstawnej idei Dionizosa, pełnej skrajnych i ciemnych afektów. Jak na przykład te, które wywołuje widok gadającej, uciętej głowy Marii Antoniny. Tegoroczny sezon paryski odwrócił więc o 180 stopni całą, trwającą już od tysiącleci filozofię sportu. A na to nie odważył się nawet Hitler podczas olimpiady w Berlinie.
Osobna kwestia to znów powtarzane do znudzenia pytanie: jest bluźniercą artysta czy też nie jest? Tutaj: czy Jolly rzeczywiście sparodiował Ostatnią wieczerzę? Odpowiedzią nań ma być powtarzany w milionach odsłon argument internautów – reżyser wcale nie zrobił pastiszu z dzieła Leonarda, lecz z obrazu XVII-wiecznego holenderskiego malarza, który ktoś skwapliwie wyłuskał z galerii prowincjonalnego muzeum. Jak to skomentować? Panie i panowie, sprawnie posługujący się metodą „kopiuj-wklej”, przecież 99,99 procent z was w życiu nie słyszało dotąd o Janie Harmenszu van Bijlert! Nie mówiąc o tym, że niewiele więcej wiecie o Dionizosie i Apollinie, bo was przecież takie starocie nic nie obchodzą. I teraz pouczacie ciemnych katoli. Pogratulować dobrego samopoczucia. Powiedzmy krótko: van Bijlert, malując Ucztę bogów, sam ustylizował ją na Ostatnią wieczerzę Leonarda. I chociażby z tego powodu inscenizacja Jolly’ego, nieważne na czymkolwiek oparta, odwołuje się do tej ikony chrześcijańskiej kultury.