Logo Przewdonik Katolicki

Wspomnienie o ks. Stanisławie Orzechowskim. Przy Orzechu człowiek rósł

Violetta Nowakowska
Ks. Stanisław Orzechowski (w środku) wśród młodzieży z DA Wawrzyny w Białym Dunajcu, 2018 r. Tutejsze obozy adaptacyjne dla studentów to już wieloletnia tradycja fot. Maria Zołoteńka/DA WAWRZYNY

Skutek uboczny cywilizacji to jest zawężenie świadomości – uczył. – Jest tak pewnie z powodu izolacji od świata, od drugiego, od przyrody. Mamy wygodne mieszkania, klimatyzowane samochody, sterylne biura… A do tego chroniczny brak czasu. I co?! Skutki są fatalne.

Mogę opowiedzieć, jak to się u nas zaczęło. U mnie i wielu bliskich mi ludzi – przyjaciół czy tylko znajomych. Jak o nim usłyszeliśmy, bo poczta pantoflowa działała w tamtych czasach jak złoto. Potrzebę kontaktu mieliśmy przecież tę samą, a o mediach społecznościowych nawet nam się nie śniło. Opowiadaliśmy sobie o niezwykłym księdzu, którego największą wyjątkowością była zwyczajność. 

Początek
„Wiesz, jak on mówi?!”, „Wiesz, jak się z nim rozmawia?!”, „Wiesz, jak wyglądają u niego lekcje religii?”. „Jak?”. „Najzwyczajniej. Pakuje mu się do pokoju dwadzieścia, trzydzieści osób i gadamy o wszystkim. Zamiast jednej godziny siedzimy trzy, albo i dłużej, chyba że przyjdzie następna grupa i wtedy trzeba się wynosić”. (Mieć katechezę do północy, a potem rano przed zajęciami zrywać się na siódemkę – to wiele mówi o Animatorze). 
W tamtych latach każda grupa chciała przychodzić jako ostania, by móc siedzieć bez ograniczeń. Ale najpóźniejszą godzinę w poniedziałki rezerwują maturzyści, a w czwartki studenci. „Bo on jest głównie od studentów, wiesz?”. Tak. Tyle już wiedziałam. Był więc – od studentów, maturzystów i wszystkich potrzebujących. Od świeżo upieczonych licealistów i od przedszkolaków. Od dialogów narzeczeńskich i od siódemek. Od Mszy czwartkowej za Ojczyznę i od głodówki ze strajkującymi kolejarzami. Od kierownictwa duchowego, od spowiedzi generalnej po dwudziestoletniej z górą przerwie i od podrywania tych „pobożniutkich” z klęczek. „Dosyć już złożonych rączek – Domy Dziecka czekają, więźniowie czekają, ora et labora – pamiętajcie!”. Rekolekcje u Orzecha? „Labora et labora”, żartowali studenci, ale gdy przekładało się to na organizację pielgrzymki i obozu adaptacyjnego dla studentów w Białym Dunajcu – doświadczenie organizowania posiłków, gotowania zupy dla kilkudziesięciu osób było jak znalazł. 
„Kiedy on śpi?”, pytali ci, do których dochodziło z czasem, że człowiek z marmuru i człowiek z żelaza też mają swoją wytrzymałość. 
Nastawiacie się na panegiryk? Panegiryku nie będzie. 

Kuksańce
Przede mną redagując książkę Orzech, przerabiał to ks. Aleksander Radecki i studenci. Żeby ulżyć redaktorowi i skrócić czas pracy, wklepywali w komputer kazania Orzecha. 
Co do mnie, nie spisywałam kazań. Ta przestrzeń była już zagospodarowana. Porwałam się na rozmowy o niepokojach serca, życiowych wyborach, o relacjach międzyludzkich. O znaczeniu słów dziś nadużywanych. Słowem, imponderabilia wałkowaliśmy z Orzechem w nieskończoność. 
Kilometry nagranych taśm i mnogość plików dźwiękowych, gdy zapis zmienił się na cyfrowy. Dziesiątki przegadanych godzin. Transkrypcja, adiustacja, wygładzanie tekstu. Autoryzacja. Umawiam się, przychodzę – nie ma Orzecha. Zostawiam maszynopis do przeczytania. Ustalamy datę odbioru. Znowu go nie ma. Tekst jest, owszem – tyle że nieruszony. Zabieram z pokoju przy Bujwida, zawożę wydruki do Morzęcina. 
– Przeczyta ksiądz? 
– Połóż na szafce. Albo nie kładź, bo zaraz sianokosy, nie mam teraz czasu na czytanie. 
– To kiedy?
– A, nie wiem… Czy ja to muszę czytać?
– Według uznania…
– To nie muszę. Pisz, co mówiłem, żadnych poprawek nie trzeba. 
A później komentarz Interlokutora, gdy pierwszy tom Rozmów o małżeństwie był już gotowy.
– Macie tam Przy pieńku, moją książkę. Rozmawiam tu z taką jedną o związkach. O tym, co się dwojgu ludziom może przydarzyć, gdy chcą żyć razem, a nie obok siebie. Gruba książka i podobno będą następne. Ale ja tyle nie mówiłem. Ona tam coś chyba podopisywała. 
„Ludzieee!”, myślę sobie. „Ludzieeee!”. 
Ledwie ochłonęłam po tej „rekomendacji”, pyta mnie: 
– To kiedy znów będziesz? Drugi tom możemy nagrywać w środy – tak jak dotychczas. 
– Dobrze, zaczynamy od najbliższej środy – mówię, a w myśli parafrazuję klasyka. „U Orzecha bez zmian”. 
Ktoś mówi: „Przy Orzechu człowiek się staje odporny”. Ktoś inny – „Jego wyjątkowość polega także na tym, że nie jest pomnikowy. Nie z brązu, nie ze spiżu, ale z krwi i ciała ze wszystkimi ludzkimi słabościami”. „Bywa szorstki i uszczypliwy”. Temu da kuksańca, temu utrze nosa… Przy Orzechu człowiek rośnie jak dobrze strzyżony żywopłot. Nie ma mowy, żeby groziło mu, że będzie zbyt delikatniusi. 

Radość
Cieszył się życiem. Jak mało kto. A cudza radość z prostych spraw budziła jego szacunek. Chętnie cytował Karla Rahnera – niemiecki teolog przychodził mu w sukurs zawsze w tych samych okolicznościach, kiedy Orzech piętnował ponuractwo. 
– Mamy trzecią niedzielę karnawału – grzmiał od ołtarza. – Karl Rahner (a był to człowiek poważny) pisał, że w jego stronach w ten czas z daleka niósł się odgłos klaskania, bo tak waląc się po udach z radości, cieszyły się z karnawału jego krajanki. Nie wiem… – zawieszał głos – czy to sprawa innej mentalności, ale ja jakoś waszego klaskania nie słyszę! Dzisiaj każdy ma swojego osobistego psychologa, który pomaga mu wyjść z przygnębienia. Najwyraźniej trudno teraz o klaskanie. 

Orator
– Ręce mojej babki – powiedział kiedyś, a nas zapiekło pod powiekami, bo zrozumieliśmy, że przy dłoniach jego babki Jozafaty (w istocie Józefy) chciałby klęknąć sam Dürer. Może i my rąbnęlibyśmy przed krzepką Wielkopolanką na kolana, gdyby nie to, że siedzieliśmy zasłuchani. 
Orzech mówił jak Cycero, dla dobra opowieści wcielał się w kogo należało. Raz był chłopem małorolnym i jego zapłata została zatrzymana, raz ojcem szukającym zaginionego dziecka, raz samym dzieckiem z drżeniem serca oczekującym zasłużonej kary. Zdarzało się, krzyknął, aż echo odbiło się od kamiennych ścian kaplicy, a za chwilę szeptał. I znów głośno. Również niecenzuralnie. Słowa były u niego na służbie. Chodziły w zaprzęgu jak tresowane konie. Nie, nie konie, a nawet nie słowa – raczej związki frazeologiczne, wyrażenia i figury retoryczne, które układał w chorografię. Co ja się tu zresztą będę wymądrzać, skoro na temat retoryki Orzecha rozmawiałam kiedyś z prof. Janem Miodkiem. 
– Gdybym miał dla języka Stasia Orzechowskiego, dla sposobu jego narracji szukać jakiegoś pierwowzoru literackiego, to bym powiedział, że to jest Colas Breugnon, bohater Romaina Rollanda. Taki wspaniały gawędziarz, którego wypowiedź skrzy się humorem. Przecież to on na każdym kazaniu mówi o Panu Bogu, ale też się świetnie bawi. I w związku z tym nawet jeśli usłyszymy to „g… prawda” czy tylko „guzik prawda”, a może „d… z ciebie”, większości odbiorców to nie razi. A u Michalca, Zienkiewicza czy Rogowskiego – że przywołam tych największych wrocławskich kaznodziejów – byłoby raczej nie do przyjęcia. Zazgrzytałoby. A u Orzecha nie zgrzyta. Słusznie pani zauważyła, że sztuka w ogóle z definicji wymyka się wszelkim regułom. Sztuka retoryki także. Staś tak samo jak jego nauczyciel homiletyki – wielokrotnie przeze mnie wspominany ks. Michalec – też się językiem wyraźnie bawi. On szuka słów, on tworzy, on się ze słowem zmaga na oczach audytorium. Nigdy nie przynosi gotowców. Zmorą współczesnego kaznodziejstwa polskiego są gotowce. Orzech mówi od siebie i to jest kolejne źródło jego retorycznego sukcesu. 

Beton
Zdaniem diakona Macieja Kota Kościołowi najbardziej zagraża polityczna poprawność.– Ja nie wiem, skąd nam się to bierze, że myśmy tego Pana Boga tak zabetonowali. Orzech ten beton skutecznie rozwala. 
Oj, jak rozwalał! Na różne sposoby. Na początku (zawsze musi być jakiś początek) rozprawiał się z ludzkimi lękami.
– Z draństwem się nie cacka, ale człowieka uszanuje. Stary czy młody, mądry czy głupi, każdy znajdzie miejsce u Orzecha – mówił mi M., jeden z bezdomnych, co to wpadał na Bujwida na „pośniadanie”. – Rano po Mszy jedzą studenci, a jak się rozejdą, to my z księdzem jeszcze sobie coś dojemy na „pośniadanie”. Każdego mogę tu przyprowadzić i nigdy się za księdza nie powstydzę. 
M. ma rację. We wczesnych latach 70. przed drzwiami Orzecha spotykaliśmy punków w kurtkach nabijanych ćwiekami i inne kolorowe ptaki – my (na razie) grzeczni licealiści zerkaliśmy na nich z ciekawością. 
– Czy tu mieszka ksiądz… Taki… dla wszystkich? – pyta nas kiedyś jeden z nadzwyczajnie kolorowym irokezem. 
– Tutaj. Ksiądz Orzechowski? – upewniamy się nie wiedzieć po co.
– Aaa nie wiem… gruby taki.
– Tutaj. 
Tego z irokezem widywaliśmy od tej pory wielokrotnie. Przyprowadził znajomych. Uznał pewnie, że się przed nimi za księdza nie powstydzi. Mimowolnie wydreptaliśmy orzechowy szlak – wszyscy wszystkich prowadzili do Orzecha. 
– Nigdy nie ułożę sobie życia – biadoli X., koleżanka ze szkolnych lat. – Nie jestem święta, ale też kolejny raz trafiam na wyjątkowego drania. Znasz tylu przyzwoitych ludzi, poznaj mnie z jakimś fajnym facetem… – Słuchaj, X. – mówię miękko, najcieplej jak się da – umówię cię z księdzem…
X. patrzy zaskoczona. 
– Nie. Wykluczone. Z księdzem nie mogę.
Opowiadam to potem Orzechowi, śmieje się, szczerze ubawiony. Wielki brzuch podskakuje wesoło.

Czułość
Za sprawą Olgi Tokarczuk, jej mowy noblowskiej i najnowszej książki słowo „czułość” robi ostatnio zawrotną karierę. A my przecież definiowaliśmy je latami… Słuchając Orzecha. Jego retoryka umiłowania przyrody była – jak mi się wydaje – na miarę świętego Franciszka. Jak wtedy, gdy na pielgrzymce do jednej z grup przybłąkał się młody wyżeł. 
– Idzie tu z nami pies. Podpowiadają mi tutaj, że nie wiadomo, jak długo i nie wiadomo skąd – każdy mówi coś innego. Spróbujmy, może uda nam się znaleźć jego dom. Trzeba sobie ten trud zadać. A jeśli się to nie uda, to mam nadzieję, że znajdzie się wśród pątników jakaś litościwa dusza, która tego biedaka przygarnie. Byłoby bardzo niedobrze, jeśliby wśród dwóch tysięcy osób modlących się i proszących o swoje sprawy nie znalazł się nikt, kto by przygarnął bezdomnego psa. Gdyby się tak zdarzyło, to byłaby hańba i znak, że nam już żadna pielgrzymka nie pomoże.
Jakiś czas później podczas jednego ze spotkań do książki Rozmowy na pastwisku zauważam:
– Księdza dzisiaj jakiś smutek dopadł…?
– Bo wokół mnie wszystko kona. Trawy, rośliny przydrożne, jakieś powoje, badyle porastające rowy i łąki. Zwierzęta muszą mieć paszę, jeśli Pan Bóg w najbliższym czasie deszczu nie ześle, to nie wiem, jak będzie. Kiedy zaczęło padać, jechałem akurat samochodem i myślę sobie: „Co ci daje, Panie Boże, to moczenie asfaltu? Nie lepiej żeby to wszystko na łąki spadło? Czy nie słyszysz, jak każda roślina błaga cię o wodę?!”. 
Oczekiwać deszczu z pominięciem asfaltu? Cały Orzech. Wyciągał nas z mieszkań, nawyków, z konwencji. To się całkiem nieźle udawało na pielgrzymce. 
– Skutek uboczny cywilizacji to jest zawężenie świadomości – nauczał. – Tak się pewnie dzieje w wyniku jakiejś bardzo szkodliwej izolacji od świata, od drugiego człowieka, od przyrody. Mamy wygodne i ciepłe mieszkania, klimatyzowane samochody, sterylne biura… A do tego chroniczny brak czasu. I co?! Skutki są fatalne, jesteśmy zamknięci nie tylko na ludzi, ale także na piękno natury. A wokół nas zapach łąk, bzyczenie owadów i ciągle spragniony twojej obecności drugi człowiek. Pielgrzymka to jest dobry czas, żeby spróbować trochę pootwierać. Ludzie! Przecież po to Pan Bóg dał nam świat, żeby cieszyć się życiem! 

Awaria
„Awaria świata”, mówi Ewa Lipska. A dalej jest o tym, że „patrzymy na złom cmentarza mniej więcej umarli”. Jeśli się nie jest poetą tej klasy, można uzupełniać to tylko banalną konkluzją, że każde spotkanie jest początkiem pożegnania, a każdy dzień dzisiejszy zapowiedzią jutra. 
Orzech słabł. Można było przewidywać, że zbliża się kres. Trzeba było już wtedy doczytać do końca Pamięć operacyjną Lipskiej albo jeszcze lepiej Miłość w trybie awaryjnym. Poezja jest jedną z najlepszych nauczycielek życia. Nie obwija w bawełnę i trafia w sedno. Orzech zawiódł –  powinien nam był powiedzieć, że jego śmierć będzie „awarią świata”. 
„(…) Coraz rzadziej rywalizuję z pięknem
mówi stary poeta i podnosi muszlę do ust.
potem wstaje i odchodzi do swojego 
przeznaczenia.

Resztka życia 
ma coś z miłości.
Chce naraz 
wszystko”. 

Śmierć
Jeszcze żyjemy. Orzech końcem Orzechowskiej (wielgachnej pasterskiej lagi) pokazuje, że mam usiąść dalej od niego, bo jeśli usiądę obok, pies będzie zazdrosny i nie pozwoli nam rozmawiać. Słońce stoi wysoko i mamy przed sobą spory kawałek do zmierzchu życia. Ale tego jeszcze nie wiemy. 
Siedzimy w Morzęcinie na pastwisku, czytam Orzechowi wiersz Herberta Co robią nasi umarli. Śmiejemy się, bo ojciec (ten z wiersza) jedzie w dębowej trumnie i mówi: „ładnieście mnie ubrali” oraz „pogrzeb bardzo piękny i tyle kwiatów o tej porze, to musi dużo kosztować”. Śmiejemy się z Orzechem z tych sześciu w liberiach, że „ładnie idą po bokach”, a także z planów dzieci zmarłego na okazały pomnik. 
A potem ojciec (ten z wiersza) decyduje, że płyty z czarnego marmuru nie trzeba, bo pieniądze lepiej rozdać biednym. I jeszcze: „pilnujcie kwiatów w ogrodzie”, nakryjcie je na zimę, nie chcę żeby zmarniały…”. I milknie. Orzech także nic nie mówi. Patrzy przed siebie na wypasające się stado.
A przecież powinien był nam już wtedy powiedzieć, że jego śmierć będzie „awarią świata”. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki