Skąd teksty i artykuły poświęcone sprawom społecznym, które pisał już po święceniach, w okresie międzywojennym?
– Interesował się Katolicką Nauką Społeczną. Życie społeczne analizował w kontekście kapitalizmu – komunizmu – katolicyzmu. Pracował we Włocławku – mieście, które w początkach II RP dzięki fabryce celulozy było jednym z największych centrów przemysłowych. I co tam robił ksiądz profesor Wyszyński? Nie tylko pisał, teoretyzował, ale też organizował tak zwany Uniwersytet Robotniczy. Szedł do fabryki, rozmawiał z robotnikami. Zapraszał do udostępnionej przez magistrat sali. Podczas wykładów i konferencji wyjaśniał mechanizmy kapitalizmu, przestrzegał przed komunizmem, mówił o prawach i obowiązkach zarówno robotników, jak i fabrykantów. Miał dobre kontakty z właścicielami fabryk, więc namawiał ich, żeby stworzyli ludziom odpowiednie warunki pracy. Mówił nawet o tak z pozoru błahych kwestiach jak to, że każdy robotnik powinien w pracy dostać ręcznik i mydło. Przekonywał właścicieli: „Powinniście płacić uczciwie, wtedy ludzie będą pracować z większym zaangażowaniem, a tym samym z większą wydajnością. Co więcej, będą się utożsamiać z fabryką to będzie ich fabryka”.
Współtworzył Chrześcijańskie Związki Zawodowe, naturalnie na miarę lokalnych możliwości. Pomagał mu w tym jego kolega, ksiądz Stanisław Tywonek. W 1939 roku wspólnie rozpoczęli budowę domów dla bezdomnych na drugim brzegu Wisły, na zboczu naprzeciw katedry. Powstały cztery budynki, może pięć. Dalsze prace przerwała wojna. I jeszcze jedno: we włocławskim seminarium Wyszyński wykładał Naukę Społeczną Kościoła. W ramach zajęć zabierał kleryków do fabryki, żeby porozmawiali z robotnikami, poznali
warunki ich pracy. To było tym ważniejsze, że środowisko komunizujące wspierała sowiecka agentura. Gdy przyszły pieniądze z Moskwy, organizowano hałaśliwe manifestacje. Gdy pieniądze się wyczerpały, demonstracje wygasały, a robotnicy zostawali z niczym. To wszystko kształtowało postawę przyszłego Prymasa. Kiedy potem po wojnie doszło do zderzenia z komunizmem, okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Ironia historii: ksiądz, który przed wojną bronił robotników przed dzikim kapitalizmem, jako Prymas musiał bronić ich przed socjalistycznym państwem robotników i chłopów.
– Mało powiedziane. Już przed wojną ksiądz Wyszyński cieszył się w elicie polskich księży autorytetem, ale dla wielu był zbyt radykalny. Mówiło się, że w Polsce jest trzech czerwonych prałatów: Wyszyński we Włocławku, Machay w Krakowie i Kubina w Częstochowie...
…Teodor Kubina, również późniejszy biskup.
– Prymas opowiadał po latach, jak ksiądz Kubina kupował beczkę piwa i kazał ją toczyć pod bramę huty. Kiedy robotnicy kończyli zmianę, wskakiwał na beczkę i mówił: „Chłopaki, tu jest piwo. Będzie wasze, tylko mnie posłuchajcie”.
Kilka razy Prymas opowiadał też o pewnym zdarzeniu z własnego życia. Było to w 1937 czy 1938 roku. Zaprzyjaźniony proboszcz zaprosił księdza profesora Wyszyńskiego na odpust – z prośbą, żeby wygłosił kazanie. To była parafia na Kujawach, gdzie gleby były urodzajne i właściciele ziemscy żyli ponad średnią. Na tym odpuście przyszły Prymas mówił do ziemian, którzy zasiadali w pierwszych ławkach, a zarazem do tłoczących się pod chórem chłopów, że trzeba przeprowadzić reformę rolną i podzielić ziemię tak, aby wszyscy mieli dostęp do środków utrzymania. Dopóki się jednak to nie stanie, koniecznie trzeba pomagać rodzinom fornali, czyli robotników najmowanych przez dwory.
Tłumaczył bardzo prosto: „Fornale mają dzieci, dzieci mają prawo do mleka, a krowy ma dziedzic. Sam całego mleka nie wypije, dlatego powinien się podzielić ze swoimi pracownikami. Każda rodzina powinna otrzymać od właściciela, dla którego pracuje, jedną krowę. Ale na tym nie koniec. Krowa musi jeść, niech więc ma prawo do siana z dworskiej łąki”.
Dziedzice byli poirytowani?
– Zaraz dojdziemy do pointy. Skończyły się uroczystości odpustowe, na plebanii podają obiad. Pewien ziemianin odzywa się z przekąsem: „No, gdybyśmy tak postąpili, jak dziś nam radził na kazaniu ksiądz profesor, tobyśmy poszli z torbami”. Na to Wyszyński po chwili milczenia odparował: „I tak pójdziecie”. Słowa te nie pozostały bez konsekwencji, za prawdę trzeba czasem zapłacić. Biskup Karol Radoński – pod naciskiem ziemian i tamtejszych prałatów zakazał czasowo księdzu Wyszyńskiemu głoszenia kazań.
Kilkanaście miesięcy później nastąpiła katastrofa wrześniowa 1939 roku, zaczęła się okupacja, w końcu nadeszła Armia Czerwona i ziemianie poszli z torbami. Zaczęło się nowe zderzenie z Rosją i komunizmem, od Bieruta przez Gomułkę po Gierka i Jaruzelskiego.
(…)
Prymas silą rzeczy stał się postacią polityczną. To była jego świadoma decyzja czy po prostu w tamtym czasie nie było innego wyjścia?
– Zastanawiając się nad postacią, dziełem, właściwie nad tajemnicą Prymasa, w coraz większym stopniu uświadamiam sobie, że wszystkie jego działania wynikały z wiary, z trwania przed Bogiem, z wewnętrznego imperatywu służby. W czasach komunistycznych sprawujący władzę nie mieli mandatu społecznego; nie było żadnych struktur życia społecznego. Tylko partia z różnymi przybudówkami, naroślami i odnogami, a potem długo, długo nic – wreszcie na samym dole rzesza anonimowych obywateli, ograbionych z podmiotowości. Tę gigantyczną lukę społeczną wypełniał Kościół jako jedyna autentyczna wspólnota, a na jej czele stał Prymas. Ta czarna dziura społeczna siłą niepohamowanego przyciągania wsysała cały Kościół i kardynała Wyszyńskiego w życie społeczne i publiczne, którego częścią była również polityka.
Jednocześnie Prymas utrzymywał wewnętrzną dyscyplinę, żeby nie przekroczyć granicy, za którą już przestałby być kapłanem i biskupem, a stałby się jedną ze stron gry, a nawet politycznego konfliktu. Zawsze wielka jest pokusa, żeby zrobić jeszcze jeden krok do przodu, zaistnieć, mieć władzę i wpływy. Prymas wiedział, gdzie trzeba się zatrzymać – i to począwszy od lat pięćdziesiątych aż do jego ostatnich dni, gdy w Polsce dokonywała się historyczna przemiana. Miał w sobie ascezę, imperatyw etyczny: nie wykraczać poza to, co Boskie, aby nie wkroczyć w to, co cesarskie.
W jego posłudze jako Prymasa widziałbym trzy fazy. Pierwsza w latach pięćdziesiątych to głównie obrona wolności w wyznawaniu wiary.
Dlaczego?
– Bo w tamtym czasie komunistyczne władze, idąc za dyrektywami z Moskwy, wszelkimi sposobami dążyły do likwidacji Kościoła, propagując ateizm państwowy. Dlatego Prymas czynił wszystko, aby Kościół w powojennych warunkach mógł nadal pełnić swoją misję zbawczą. Chciał umożliwić wierzącym w miarę swobodne wypełnianie ich powinności i potrzeb religijnych.
Druga faza nastąpiła po objęciu w 1956 roku władzy przez Gomułkę, który doszedł do wniosku, że – skoro Kościoła na razie nie da się zlikwidować – trzeba tolerować jego istnienie, ale wciąż dążyć do osłabienia wpływu na społeczeństwo. W tym czasie Prymas skoncentrował się na domaganiu się poszanowania praw człowieka w ogóle. Z całą mocą przypominał o podmiotowości obywateli. Podkreślał, że są u siebie i sami powinni o sobie stanowić.
Trzecia faza przypada na lata siedemdziesiąte, kiedy komuniści pozostawali wobec Kościoła niechętni, a nawet wrodzy, ale zarazem nie wykluczali pewnych form współpracy.
Rzeczywiście, w najmroczniejszych czasach stalinowskich Prymas nie mógł liczyć właściwie na nic. Starał się jedynie ocalić dla wierzących minimum wolności.
– Jeszcze ciekawszy jest jednak bieg wydarzeń po decyzji o zwolnieniu Prymasa z więzienia. W Komańczy pojawiają się wysłannicy Gomułki: Zenon Kliszko, numer dwa w aparacie partyjnym, oraz Władysław Bieńkowski, tak zwany liberał. Tymczasem Kardynałowi wcale się nie spieszy. „Przyjechali panowie ministrowie z Warszawy” – mówi przełożona. Kardynał siedzi przy biurku i coś pisze: „Dobrze, niech poczekają”. Mija godzina, znowu przychodzi siostra: „Panowie ministrowie czekają”. „Dobrze, niech poczekają”. „Ale oni się już niecierpliwą”. „Proszę siostry, niech siostra powie, że ja na nich trzy lata czekałem. Oni na mnie dopiero drugą godzinę”.
Do rozmowy dochodzi po trzech godzinach. Prymas nie okazuje wdzięczności, ale stawia warunki. Podejmuje wspomnianą wcześniej ofensywę ewangelizacyjną. Żąda likwidacji dekretu o obsadzaniu stanowisk kościelnych z lutego 1953 roku, co było drastyczną ingerencją władz świeckich w kanoniczną strukturę Kościoła. Krótko mówiąc, według tego dekretu biskupów miał mianować premier, a proboszczów – wojewoda. Prymas domaga się też, aby wszyscy wygnani i uwięzieni biskupi wrócili do diecezji, a kapłani do parafii. Kolejny warunek to wznowienie wydawania katolickich gazet i czasopism, żeby Kościół mógł swobodnie ewangelizować, oddziaływać na wiernych. Katecheza ma wrócić do szkół. Potem wysuwa jeszcze postulat, by reaktywować Komisję Mieszaną złożoną z przedstawicieli rządu i Episkopatu. Doskonale wie, że musi istnieć jakaś formalna platforma do rozmów o kluczowych sprawach. To bardzo ważne: chce rozmawiać z władzami. Nie zamierza się na nich odgrywać. Nie szuka odwetu. Natomiast Gomułka – przez swoich wysłanników – prosił o jedno: o pozytywne odniesienie się do zapowiedzi reform zaproponowanych na VIII Plenum KC PZPR.
To rozbija stereotypowe wyobrażenie, jakoby Prymas chciał wrócić w glorii pogromcy komunistów.
– Sam nigdy nie uważał się za zwycięzcę ani pogromcę, wracał wolny od jakichkolwiek uprzedzeń. Siebie, własną krzywdę stawiał na dalszym planie; widział inny, wyższy wymiar tego doświadczenia. Myślał przede wszystkim o Kościele i jego ludziach, których – jak powtarzał – poddano jeszcze cięższym próbom i boleśniejszym cierpieniom, jak to się stało chociażby z aresztowanym w tym samym czasie biskupem Antonim Baraniakiem, kierownikiem sekretariatu Prymasa. Partia i bezpieka podejrzewały, że był tajnym nuncjuszem apostolskim w Polsce. (…) Prymas nie poddawał się negatywnym emocjom, żalom czy pretensjom. W 1969 roku napisał w testamencie: „Uważam sobie za łaskę, że mogłem dać świadectwo prawdzie jako więzień polityczny przez trzyletnie więzienie i że uchroniłem się przed nienawiścią do moich rodaków sprawujących władzę w państwie. Każdej nocy w tej mokrej pościeli, która nigdy nie wysychała, uchroniłem się przed nienawiścią”. To ostatnie zdanie odnosi się do warunków, w których Prymas więziony był w Stoczku – w zrujnowanym, nieogrzewanym klasztorze, gdzie panowała straszna wilgoć.
Kiedy zresztą był w Stoczku, władze rządowe proponowały Prymasowi wyjazd za granicę. Padła nawet konkretna lokalizacja: luksusowy kurort Biarritz nad Atlantykiem. Oczywiście rząd gwarantował, że pokryje wszystkie koszty. Prymas odpowiedział: „Wolę siedzieć w polskim więzieniu niż w zagranicznym kurorcie”.
(…) Kiedyś Jerzy Zawieyski po rozmowie z Gomułką powiedział, że pierwszego sekretarza opanowała „pasja nienawiści personalnej” do Prymasa. Tymczasem kardynał Wyszyński w dniu zakończenia Wielkiej Nowenny, w Wielką Sobotę 1966 roku, mówił: „Nikogo na świecie nie uważam za swojego wroga, bo w sercu moim nie znajduję żadnego uczucia wrogości do nikogo. Tego mnie nauczył Pan mój, Jezus Chrystus”. Z kolei w następnym roku, we wrześniu, zanotował: „Nie uważam Władysława Gomułki za wroga i nie mówię o nim nic pejoratywnego, ale on nie jest w stanie u wierzyć w to”. Proszę zauważyć, że jest to autorefleksja z prywatnych zapisków Prymasa, a nie publiczna deklaracja, która czemuś mogłaby służyć. Prymas naprawdę tak myślał i czuł.
Inny przykład: pierwszy sekretarz odmówił Prymasowi paszportu na wyjazd do Rzymu. To był zwykły odwet. Reakcja Prymasa: „Największa nawet krzywda i zniesławienie, których nieustannie dopuszcza się Władysław Gomułka, są starannie zapomniane. Nie skrzywdziłem nawet myślą swego krzywdziciela. Przebaczam mu z serca”. A przecież naturalnym odruchem byłyby irytacja i gniew. Jakaż modlitwa, kontemplacja, zanurzenie w Bogu musiały się kryć za taką postawą! Tego nie da się osiągnąć poprzez racjonalne porządkowanie myśli. Wyłuskując podobne wspomnienia czy fragmenty zapisków, aż chce się powiedzieć: niech będzie Bóg uwielbiony, skoro wybrał takiego człowieka i tak go prowadził!