Przed rozmową z Księdzem przeprowadziłam krótką ankietę na temat języka religijnego. Jedno z pytań dotyczyło tego, co irytuje nas podczas słuchania kazania. Odpowiedzi były różne, od zarzutu czytania z kartki, przez nietrzymanie się jednego tematu, po mówienie „słowami księdza”, a nie jak „normalna osoba”. Co to znaczy „mówić jak ksiądz”?
– Istnieje coś takiego jak „ton kaznodziejski”, pewien specyficzny sposób mówienia, nieco patetyczny, podniosły. Być może właśnie o to chodziło. Ale „mówić jak ksiądz” to także moralizować. Moralizowanie jest niejako wpisane w kazanie, które powinno przecież zawierać pouczenie, jak żyć zgodnie z Ewangelią, a czego unikać. Problem pojawia się, gdy jest go zbyt wiele.
To nie jedyne zagrożenia, które czyhają na kaznodzieję.
– Podstawowa trudność związana z językiem religijnym jest taka, że dotyka on sfery sacrum. Mówimy ludzkim językiem o sprawach, które są z innego świata, dotyczących innej rzeczywistości. Próbujemy opisać językiem ludzkiego doświadczenia prawdy religijne, które są poza tym doświadczeniem, i to w taki sposób, żeby ten, kto nas słucha, je zrozumiał. To ogromna trudność. Dobrze wie o niej kaznodzieja i powinien zdawać sobie z niej sprawę również słuchacz.
Chcemy wyrazić niewyrażalne.
– A wtedy może pojawić się język banałów. To pierwsze z trzech głównych niebezpieczeństw, które nam grożą. Banalizowanie, czyli upraszczanie, po to, aby – w przekonaniu mówiącego – prościej dotrzeć do słuchacza. Język banałów jest łatwy i przyjemny, nie stawia przed słuchaczami wymagań, w pewnym stopniu wzorowany na języku reklamy. To są hasła typu: „Bóg cię kocha”, „Jezus jest fajny” czy „zresetuj się” (w kontekście spowiedzi).
Moje ulubione to „otwórz serce na Jezusa”.
– Proszę zauważyć, że za takimi hasłami kryje się niewiadoma. Ten, który je głosi, uważa, że powiedział bardzo ważną rzecz w przystępny sposób. Odbiorca, czyli ten, który je słyszy, także myśli, że wie, o co chodzi. Wszyscy są zadowoleni. Natomiast, gdy zapytać jednego i drugiego, co to „otwieranie się na Jezusa” w praktyce oznacza, mieliby problem z wytłumaczeniem. Z drugiej strony mamy ucieczkę w język specjalistyczny. Kaznodzieja używa pojęć teologicznych, takich jak „łaska uświęcająca”, „grzech pierworodny”, „usprawiedliwienie” czy „namaszczenie”. Bez wątpienia to ułatwia zadanie temu, kto mówi, bo daje mu zasób słów pozwalających precyzyjnie wyrazić jakąś kwestię. Tylko że słuchacz może niewiele z niej zrozumieć. Lepiej jest posłużyć się jakimś synonimem lub obrazem, który wyjaśni treści i pobudzi odbiorcę do myślenia niż trudnym do zrozumienia terminem.
Trudno jednak mówić o grzechu pierworodnym, nie posługując się tym pojęciem…
– Oczywiście! Czasami nie da się uniknąć tego typu „fachowych” sformułowań. Czujemy, że „żal za grzechy” a „poczucie winy”, to jednak dwie różne sprawy, choć pozornie mogą wydawać się tym samym. Ważne jest, żeby – gdy już zdecydujemy się korzystać z pojęć teologicznych – natychmiast wytłumaczyć, co przez nie rozumiemy, aby słuchacze nie musieli zdawać się na intuicję. W przeciwnym razie może być tak, że słuchacz będzie siedział w ławce przekonany, że słucha specjalisty, a skoro nie do końca rozumie co ten specjalista mówi, oznacza, że tamten jest bardzo mądry. Cóż ja, taki szaraczek mogę z nim dyskutować? Nie będzie między nimi dialogu.
A powinien być? Sytuacja, w której jedna osoba, ksiądz, wygłasza z ambony kazanie, a reszta siedzi w milczeniu i słucha, raczej nie kojarzy się z dialogiem.
– Pani mówi o kazaniu, ale – taka kwestia terminologiczna – dzisiaj częściej używamy terminu homilia. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ już sama jej nazwa coś nam mówi. Słowo „homilia” wywodzi się z greckiego homilein, czyli „rozmawiać jak przyjaciel z przyjacielem”. Co to w praktyce oznacza? Że wzorcem dla tego, który głosi homilię jest rozmowa, a nie mowa retoryczna, tak jak w przypadku kazania. W rozmowie nie stosujemy tonu podniosłego ani nadmiaru figur retorycznych. Rozmawiamy, po to, żeby przekazać pewne treści, przekonać do jakichś poglądów, ale także – żeby wysłuchać tego, co ma do powiedzenia mój rozmówca, i do tego się ustosunkować. Mimo że homilia ma kształt monologu jest (lub powinna być) tak skonstruowana, żeby wciągnąć słuchaczy w tok myślenia, przewidzieć ich pytania i uprzedzić wątpliwości. W ten sposób zamienia się ona w dialog wewnętrzny między kaznodzieją a słuchaczem.
Skąd kaznodzieja będzie wiedział, jakie wątpliwości czy pytania mogą się pojawić?
– Papież Franciszek w adhortacji Evangelii gaudium mówi o tym, że my kaznodzieje powinniśmy „kontemplować swój lud”, a nie tylko tekst biblijny, który jest źródłem homilii. Mamy zatrzymać się nad naszymi słuchaczami, zastanawiać się, jak przeżywają swoją wiarę, spotykają się z Bogiem, jakie mają problemy. Żeby to było możliwe, kaznodzieja musi być blisko ludzi, dzielić z nimi ich życie, rozmawiać i słuchać tego, co mają do powiedzenia. Ideałem jest, gdy osoba po wysłuchaniu homilii stwierdzi, że ksiądz mówił tak, jakby mówił tylko do niego. To jest bardzo trudne, ale powinniśmy do tego dążyć.
Mamy zatem banalizowanie i uciekanie w niezrozumiały żargon. A jakie jest trzecie niebezpieczeństwo?
– To próba zamknięcia języka religijnego w języku potocznym, ale takim, który roboczo będziemy nazywać „niskim”. Jest to język, którym posługujemy się do opisywania sytuacji błahych, codziennych, gdy rozmawiamy o zakupach, spotkaniach, wydarzeniach z pracy, zabawnych sytuacjach. Będzie w nim wiele emocji, wyrażeń potocznych, błędów językowych, a nawet wulgaryzmów. Dla takiego języka nie ma jednak miejsca na ambonie, ponieważ nie poradzi on sobie z przedmiotem homilii. Jedyny efekt, który osiągamy, to wrażenie, że kaznodzieja jest swój, jest naszym kumplem.
Przypomina mi się głośne kilka lat temu eksperymentalne wydanie Ewangelii św. Jana, stylizowane na slang. Przeczytam fragment: „Potem [Jezus] uderzył znowu do Kany Galilejskiej, gdzie wcześniej zrobił winko z wody. A w Kafarnaum był taki jeden wysoko postawiony urzędas, któremu chorował syn. Więc jak usłyszał, że Jezus jest w Galilei, pojechał tam i poprosił, żeby wbił się do niego na chatę i uzdrowił mu syna, bo chłopak już ledwo zipał. Wtedy Jezus przyczaił: Jak nie zobaczycie znaków i cudów, to nie dacie wiary. Gostek na to: Mistrzu, pliz, wbijaj się do mnie, bo mi zaraz dzieciak wykituje. A Jezus do niego: Gościu, wrzuć na luz i idź już, bo twój syn żyje. I ten klient uwierzył w to, co mu Jezus powiedział i poszedł sobie”. Czy to już za daleko?
– Pozytywną stroną tej stylizacji jest to, że zaciekawia ona młodych ludzi. Może być taką „Biblią pierwszego kontaktu”, punktem zaczepienia dla młodego człowieka. Niestety język, który został użyty, jest ograniczony, jeśli chodzi o dobór słownictwa. Może on bardzo spłycić trudne treści. Tutaj widzę ogromny problem. Nie chcę przekreślać tych prób, ale trzeba poprowadzić młodych dalej, do Biblii „normalnej”.
Prosto, ale nie prostacko.
– Pozytywnym przykładem umiejętnego korzystania z polszczyzny potocznej jest kaznodziejstwo biskupa Rysia. On też używa języka potocznego, ale „wysokiego”, czyli takiego, którym ludzie opisują ważne wydarzenia ze swojego życia, np. cierpienie, chorobę, podejmowanie ważnych decyzji. Biskup Ryś nie kombinuje, mówi bardzo prostym językiem, dzięki czemu ludzie dobrze go rozumieją. Podobnie jest z ojcem Adamem Szustakiem i księdzem Piotrem Pawlukiewiczem.
Czy język potoczny może wkraść się do języka naszej osobistej modlitwy? Wypada powiedzieć Panu Bogu, że jest „super”, albo sięgnąć po wulgaryzm, gdy czujemy, że świat nam się wali?
– To tak jak w rozmowie z osobą, w której jesteśmy zakochani – mówimy to, co dyktuje nam serce. Nie bawimy się cenzurę słów, ale mówimy to, co chcemy wyrazić. Gdy ktoś jest wkurzony, zawiedzony, ma o coś żal do Pana Boga, to trudno, żeby modlił się w wyciszeniu. Będzie używał takich słów, które pasują do jego sytuacji i przeżywanego stanu emocjonalnego. Również wulgaryzmów. Myślę, że Pan Bóg by się za użycie wulgaryzmu na nas nie obraził, pytanie tylko czy wrażliwość nam na to pozwala. Przecież rozmawiamy z Osobą, do której mamy duży szacunek. Główną zasadą modlitwy jest autentyczność. Często to, co mówimy na modlitwie będzie niepoprawne, dalekie od ideału polszczyzny, niegramatyczne, niestylistyczne, ale najważniejsze, żeby było autentyczne. Moje. Druga ważna rzecz, to żeby nie zagadać Pana Boga, ale także Go słuchać. Czy użycie słowa „super” jest dobre? Dlaczego miałoby nie być? Boże, jesteś super!
ks. prof. Wiesław Przyczyna
Profesor zwyczajny, teolog, językoznawca. Dyrektor Instytutu Liturgicznego i kierownik Katedry Komunikacji Religijnej na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, zastępca kierownika Szkoły Retoryki na Uniwersytecie Jagiellońskim, współtwórca Centrum Literatury i Języka „Planeta Lem” w Krakowie. Jest członkiem Międzynarodowego Komitetu Slawistów (przewodniczący Komisji Języka Religijnego), Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN (członek Prezydium Rady, przewodniczący Zespołu Języka Religijnego), Komitetu Nauk Teologicznych PAN, Polskiego Towarzystwa Teologicznego, Stowarzyszenia Homiletów Polskich