Pytanie zadają jej nawet ci, którym ułatwiła wyjazd, pomagając w zdobyciu Karty Polaka lub mieszkania w Polsce. – Pomagam im, choć przy każdym spotkaniu, gdzieś tam między wierszami, staram się opowiedzieć o Białorusi nieznanej, pięknej i fascynującej. Ta Białoruś jest w nich, nie we mnie, głęboko schowana i zapomniana, a tak cudowna i bogata, że stała się największą przygodą mojego życia – mówi Magdalena.
Młoda nauczycielka
Był rok 2006, gdy absolwentka polonistyki przybyła w charakterze nauczycielki polskiego do Mohylewa. Bez dobrej znajomości rosyjskiego, o białoruskim pozbawiona pojęcia, stanęła przed klasą, z którą ledwie potrafiła się porozumieć. „Pani z bogatej Polski” szybko dostarczyła zaskoczeń. Zamiast stroić się, chodziła w dżinsach, zamiast krzyczeć, wolała rozbudzać potencjał. Dziewczyna oddała się pracy edukacyjnej z zapałem, do końca życia zapamiętując grupę dzieciaków poddanych lingwistycznemu eksperymentowi. Co prawda trudno było jej się godzić z koniecznością dyżurowania w świetlicy, gdy nie ma dzieci; krzyk i musztra momentami były nie do zniesienia, ale praca nadal sprawiała jej wiele satysfakcji. Ucząc dzieci, sama się uczy. Kraju, języka. „Dopiero później nauczyłam się, że do szkoły trzeba się ubierać, nawet dzieci mają tutaj białe koszule, eleganckie spodnie lub spódniczki – przyznaje Magdalena. Na Białorusi strój jest wyznacznikiem statusu. Ulicami przebiegają elegantki, na których wygląd pracuje kilka pokoleń, marzące o jednym – zagranicznym zamążpójściu. Kobiety z paznokciami prosto z salonu piękności. A za miastem stare domy, babuleńki zawinięte w chusty, w okularach z grubymi denkami” – pisze Magda w listach. No i dyrektorka szkoły sunąca korytarzem w stroju wieczorowym. Władza – z miejsca widać! Gdy kontrakt polonijny wygaśnie, Magda – już jako żona – zostanie zmuszona do skromniejszego etatu nauczycielki zatrudnionej przez szkołę białoruską. Czyżby miłość i misja były ważniejsze od pieniędzy? Bywają jednak chwile, że jest jej naprawdę ciężko. – Jeżeli w czasie przerwy wakacyjnej coś się stanie z uczniem, odpali petardę, wypije piwo, ukradnie czekoladę i wyjdzie to na jaw, karę ponosi wychowawca – tłumaczy Magda. Kiedy ośmieli się obniżyć oceny dwójce olimpijczyków, zmuszona będzie tłumaczyć się przed radą pedagogiczną. Wyjaśnienie, że chłopcy mają pracować, zostaje odrzucone. To ona ma popracować – nie uczniowie!
Pewnego razu jadąc „marszrutką” (busem zatrzymującym się na żądanie), zwróci uwagę na mężczyznę, który uwolni ją od obowiązku wykrzykiwania: „Proszę stanąć obok kościoła…”. Nie mówi jeszcze po rosyjsku i wołanie ją deprymuje. Spotkanie zapamiętają na zawsze. Ona jest katoliczką od dzieciństwa, on od kilku lat. Wzrastający w Związku Radzieckim Roman, wzorem wielu innych mieszkańców tego kraju, poszukiwał Boga. Z kościoła wyjdą więc już razem, a po kilku miesiącach staną na ślubnym kobiercu. Na świat przyjdą dzieci: Alinka i Pawełek. – Białoruś zawsze była państwem wielowyznaniowym. Dziś modlą się w niej prawosławni, katolicy, protestanci, żydzi, grekokatolicy i muzułmanie – tłumaczy Magda. W czasach komunistycznych większość świątyń została zamknięta, w Mohylewie czynna była tylko jedna cerkiew na uboczu. Ludzie odeszli od wiary, teraz trwa proces odwrotny. Pełną parą buduje się nowe miejsca kultu. Wprowadzenie języka białoruskiego do Kościoła to zasługa Jana Pawła II. Z tego powodu Roman został członkiem katolickiej wspólnoty. Jako kochający swoją ziemię Białorusin pragnie, by mowa, będąca językiem niepiśmiennych chłopów, nabrała znaczenia. Mowa i tożsamość są ze sobą mocno związane. Roman nie ufa cerkwi. Katolicyzm gwarantuje mu uczciwość i autentyzm. Uzupełnia sakramenty i w krótkim czasie staje się członkiem Kościoła. Jego widok, gdy modli się przed posiłkiem jest autentycznie wzruszający.
Powrót do wiary
Świątynie na Białorusi znajdują się w rozmaitym stanie. Od bogatych cerkwi o kopułach, pokrytych pozłacaną blachą, błyszczących niczym słońce, po miejsca pogrążone w ruinie. W Witebsku, mieście odległym zaledwie o 400 km od stolicy Rosji i opanowanym ponoć przez Gazprom, nad rzeką stoi cerkiew Wniebowzięcia NMP z alabastrowymi podłogami odbijającymi bogaty wystrój. Prawosławie jest na Białorusi silniejsze od pozostałych wyznań, cerkiew bogatsza, a język rosyjski silniejszy. Wcześniej zwiedzaliśmy skrajnie zrujnowany klasztor w Mścisławiu. Pomiędzy rusztowaniami majaczyły ledwie widoczne freski, w miejscu ołtarza nie było nawet tynku, tylko gołe cegły, zamiast podłogi leżał piach. Do niedawna przechowywano tu pomidory. Niedaleko klasztoru znajduje się kolejny obiekt kultu. Naszym oczom objawia się maleńka cerkiewka ukryta w głębi jaru, widoczna dopiero, gdy stajemy na jego skraju. W osobnym budynku znajduje się źródełko z rytualnym basenem z lodowatą wodą, w której zanurzenie się ma zapewnić oczyszczenie. Duchowni katoliccy nie mają lekkiego zadania. Wiedzą, że część ludzi garnie się do Kościoła głównie dla pomocy humanitarnej. Można coś otrzymać, wyjechać. Musi upłynąć trochę czasu, by ludzie potrafili przyswoić sobie, że Kościół to wspólnota, z której nie tylko się bierze. Ale jest i druga grupa, której nic nie zniechęca. Samo zorganizowanie procesji Bożego Ciała wymaga zdobycia kilku pieczątek; zgromadzenie zezwoleń na budowę kościoła zajęło cztery lata. Nowo budowany przybytek pod wezwaniem Świętego Antoniego ma dopiero połowę postawionych murów. Kierujący parafią ks. Jerzy nie martwi się tym, że kapitał nijak się ma do potrzeb. – Gdy zaczyna brakować pieniędzy, zwielokrotniamy siłę modlitw i natychmiast się znajdują – mówi proboszcz. Patrząc na rozległość przedsięwzięcia, myślę o tym, jak zorganizować akcję pomocy dla dzielnych katolików w Mohylewie? Burzliwe dzieje kościoła św. Antoniego sięgają XVII w. W 1937 r. definitywnie zabroniono procesji, cudowny obraz zaginął bez wieści, w 1941 r. kościół naruszyły niemieckie naloty bombowe, a w 1957 r. został ostatecznie zrównany z ziemią. W małej kapliczce trudno prowadzić życie parafialne. Tymczasem duszpasterstwo przynosi efekty, parafia się powiększa.
Tragiczna historia
Cmentarz polski w Mohylewie, miejsce spoczynku wybitnych osobistości, przypomina Powązki. Ojciec Roman, dominikanin, oprowadzając pomiędzy lasem nagrobków, wskazuje nazwiska i funkcje. Ciechanowieccy, Sianożęccy, Mirscy. Marszałek szlachty, kapitan pułku, prezes sądu, biskup, książę sąsiadują z grobami Białorusinów i Rosjan. Ponoć w czasach sowieckich do dobrego tonu wśród elit należało zajmowanie miejsca w polskich grobowcach, oczywiście po zmianie inskrypcji. W tamtych wrogich religii czasach nabożeństwa mohylewskich katolików odbywały się w grobowcu rodziny Żukowskich w centralnej części cmentarza. Nekropolia otoczona nimbem tajemniczości i uroku wymaga dziś starannej odnowy, tylko skąd brać na to wszystko pieniądze?
Prawda o Chatyniu, gigantycznym kompleksie pamięci narodowej, jest równie nienaturalna jak sztuczne kwiaty, których wszędzie pełno. – Nie lubię Chatynia – zbyt wiele tu kłamstwa – mówi Anatol, wskazując pomnik ocalonego z martwym synem na rękach. Na fundamentach spalonych domów wyrosły obeliski imitujące kominy z odzywającymi się w półminutowym rytmie dzwonami, kilka monumentów upamiętniających inne spalone wsie i płyta z wiecznym ogniem. Chatyń, fałszywy symbol prawdziwej zbrodni wiąże się z niemiecką zemstą za zamordowanie kapitana Hansa Woellke, olimpijczyka, miotacza kulą. Tajemnicą poliszynela pozostaje fakt, że o ile podpalenia chatyńskiej stodoły wraz ze 147 osobami, w tym 75 dziećmi rzeczywiście dokonali Niemcy, o tyle unicestwienia kolejnych stu wiosek podjęli się tutejsi… Kto? Wiadomo, NKWD. Powód był prosty: umęczona sowiecką władzą ludność, do walki z Wehrmachtem się nie kwapiła. Dopiero pozbawieni dachów nad głową chwytali za broń. A później breżniewowska propaganda wpadła na szatański pomysł. Nie bacząc na prawdę zbrodniami NKWD postanowiła obarczyć Niemców. Wykorzystując zbieżność nazw: Chatyń i Katyń, zmierzała do zatarcia prawdy. Na kominach symbolizujących spalone chłopskie chaty co pół minuty odzywa się dzwon, bowiem co pół minuty ginął na Białorusi człowiek. Ponad dwa miliony obywateli. Co trzeci mieszkaniec. Potworne żniwo! To ten naród poniósł największe straty. Pierwszy, drugi i trzeci front białoruski biegł przez te ziemie. Tutaj toczyły się najzacieklejsze walki. Ludzie niczego bardziej nie obawiają się niż wojny. Jakże straszna musiała być jednak sowiecka władza, skoro w takim miejscu Anatol rzuca następujące słowa: „I na co nam było to zwycięstwo? Żylibyśmy pod Niemcami jak ludzie…”.
Aby pojąć ów sposób myślenia, trzeba odwiedzić Kuropaty. Uroczysko na skraju Mińska stanowi komentarz wobec fałszerstw Chatynia. Las krzyży. Masowe groby ofiar NKWD rozstrzelanych w latach 1937–1941. Więcej krzyży niż drzew. Drewniane, proste, surowe, wypełniają las. Drzewa i krzyże. Krzyże i drzewa. U stóp ścielą się niezapominajki, nad głowami ptaki, jakby na ich skrzydłach umarli powrócili na miejsce kaźni i hałasem usiłowali zagłuszyć świst kul. I znowu krzyże, krzyże. Liczby ofiar nie zna nikt. Podczas gdy prokurator generalny chce ograniczyć liczbę do 7 tys., niezależni uczeni szacują ją na bagatela ćwierć miliona.
Duma narodowa
Na Białorusi szumią dzieje. Wszak trzonem Wielkiego Księstwa Litewskiego była Białoruś, „okradziona ziemia”. Z nazwy, zawłaszczonej przez Litwę, z języka, z historii. Tylu wybitnych Polaków przyszło tu na świat. Kim byśmy byli bez nich? Władysław Jagiełło i jego druga żona, Zofia Orszańska; Stanisław August Poniatowski, Mickiewicz, Zan, Czeczot, Odyniec; Kościuszko, Moniuszko, Niemcewicz, Rejtan, Ogiński, Sienkiewicz, Orzeszkowa, Kraszewski, Emilia Plater, Piłsudski, Czesław Niemen. Białorusin wiele wytrzyma. Pokora pomaga im znosić inflację, za sprawą której wszyscy zarabiają miliony. Najwyższy nominał to 200 000 rubli. Pięćsetki i tysiące należą do papierków, które nic nie znaczą. Nigdy nie zapomnę widoku toalety na parkingu w Chatyniu, jak zwykle pozbawionej papieru toaletowego. Za to na szczycie kosza z odpadkami pięćsetrublowy zmięty, brudny banknot, zastępujący deficytowy towar, którego i u nas długo brakowało. Widok przyprawiający o mdłości. Czy człowiek, który podcierał się prawnym środkiem płatniczym wiedział, co robi? Według Anatola pomysł pochodzi „od ruskich chamów, którzy się zupełnie z pieniędzmi nie liczą”. Planując wyjazd znalazłam się w sytuacji, z którą od lat boryka się Magda. Wielokrotnie indagowana: „Po co jechać na Białoruś?”, musiałam tłumaczyć, że w każdym kraju jest coś ciekawego. Dzięki Magdzie i gronu jej przyjaciół mogłabym opowiadać jeszcze trzy godziny. O granicy z Rosją, gdzie białoruska szosa zamienia się w piaszczystą polną drogę i o pomnikach Lenina, znaku stagnacji. O muzeum Chagalla i domu w żydowskiej dzielnicy Witebska, do którego wciąż wracał, choć nigdy nie zdecydował się na odwiedziny, nawet oficjalnie zapraszany. Najchętniej o ludziach… Ciepłych i gościnnych gospodarzach, żyjących w prawdziwie ewangeliczny sposób. I zastanawiając się nad źródłami ich wewnętrznej harmonii, warto wziąć pod rozwagę, czy w pogoni za podnoszeniem poziomu życia nie zagubiliśmy czegoś ważniejszego? Czy Polacy mają prawo narzekać? Dlaczego nie potrafimy być dumni z własnych dokonań? Pielęgnująca polskość niczym relikwię, Magda napisała: „Tutaj zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście jestem bogata. Zupełnie za darmo i bez najmniejszego wysiłku podarowano mi mój język ojczysty, historię tragiczną i wielką oraz niezależność. Jestem Polką, a w moich żyłach płynie wolność”. Piękny człowiek, piękne słowa. Lepszego Ambasadora Białoruś mieć nie będzie.