W każdym razie, stosując analogie do sezonów, rok 2013 zaliczam do przedwiośnia. Lody ruszają, ale wielkiej powodzi nie ma. Nadzieje kiełkują jak krokusy, ale nie wiele więcej. Żadnych decydujących rozstrzygnięć, i tylko najbardziej zdeterminowani decydują się na siewy. Na świecie do wydarzeń najwyższej wagi zaliczam zmianę na tronie Piotrowym. Zmianę niezwykłą nie tylko ze względu na rezygnację dostojnego poprzednika, ale osobowość nowego papieża – Franciszka – dającą nadzieję nie tylko na wzmocnienie i reorganizacje Kościoła, ale również zdecydowaną walkę z sygnalizowanymi tu i ówdzie patologiami. Oczywiście styl nowego pontifeksa, uznanego przez pismo „Time” za Człowieka Roku (skromność, bezpośredniość, otwartość), wyzwolił w środowiskach katolicyzmowi nieprzyjaznych wygórowane oczekiwania na zmiany w kwestiach fundamentalnych, które mogłyby doprowadzić do upadku Kościoła. Ale nie liczcie towarzysze ani na wyświęcanie kobiet na kapłanów, ani akceptację homoseksualistów, ani tym bardziej na zawieszenie któregoś z dziesięciorga przykazań!
Mniej optymistycznie przedstawia się polityka światowa – Zachód ciągle nie ma przywódcy skali odpowiedniej do wyzwań, a Obama, choć traci na przykład złudzenia w stosunku do Rosji, to aby stracić je ostatecznie, potrzebowałby jeszcze co najmniej kilku kadencji. Blamaż w Syrii jest tego najlepszym dowodem. Natomiast uspokojenie odnośnie do programu atomowego Iranu w każdej chwili może okazać się grą pozorów.
Zima trwa w najlepsze na niżu wschodnioeuropejskim – Putin dość łatwo przeprowadza swe neoimperialne zamierzenia – po sukcesie „projektu Gruzja” przyspieszył operacje wchłaniania Ukrainy i choć idzie mu powoli dzięki fantastycznej mobilizacji ukraińskiego społeczeństwa, bez silnych reakcji Zachodu skazany jest na sukces. Przynajmniej dopóki eksploatacja łupków, którą Kreml i jego agentura wpływu zwalcza, gdzie może, pozwoli wyzwolić się Europie spod energetycznego dyktatu. Nadzieje, że Rosja wymrze, okazały się płonne, podobno w demografii drgnęło...
Na tle świata sprawy krajowe przedstawiają się optymistycznej.
Drgnęło na naszej zabetonowanej od lat scenie politycznej. W sondażach Prawo i Sprawiedliwość minęło Platformę Obywatelską, a przy kolejnym okrążeniu może dojść do zdublowania. Co więcej, rewitalizowała się spisana wcześniej na straty lewica Leszka Millera i wiele wskazuje, że może zawalczyć o drugie miejsce na podium. Niektórzy (ja się do nich nie zaliczam) wyobrażają sobie nawet taką sytuację, że Miller zostaje premierem, a wicepremier Tusk może mu najwyżej biegać po piwo.
Zresztą los „Słonka Peru” wydaje się przesądzony, choć trudno dziś ocenić, co jest bardziej prawdopodobne – jakaś drugorzędna posada w strukturach Unii Europejskiej czy cela w Sztumie? Jego próby wzmocnienia PO kończą się jej dalszym osłabieniem – a cięcie po skrzydłach przypomina jako żywo agonię „wielkiego SLD” po aferze Rywina. Paliwo w postaci antypisowskich fobii wyraźnie się wypala, a nowych projektów nie ma. Jeśli Palikot był pomysłem zagospodarowania lewicy – widać, że projekt się nie udał. Twój Ruch kończy w bezruchu, mimo co rusz jakichś hałaśliwych fajerwerków w rodzaju „walki z krzyżem”. W ogóle silne przesunięcie na lewo, konflikty z Kościołem i próba przeformatowania konserwatywnych liberałów w centrolewicę były od początku konceptem diabelskim. Platforma coraz bardziej staje się wydmuszką – bo czym innym może być – prawica pisowska ma się świetnie, lewicowcy mają SLD – po co im podróba, a centrum – mimo wszelkich zastrzeżeń uważam, że pole łatwo oddano Gowinowi, który prędzej czy później zagospodaruje znaczną cześć sierot po Tusku.
Czy Polska Razem, jak twierdzą wrogowie, jest kolejnym spiskiem elit realizowanym przy pomocy tzw. służb, tego nie wiem, ale nie sadzę, że tak jest. Powiem tak: „po owocach poznacie”, kim jest nowy twór znanych ludzi. Myślę, że nie podzieli losu PJN (którą faktycznie wchłonął) czy SP Ziobry. Koncentrując się na krytyce PO i unikając atakowania Kaczyńskiego, może w przyszłym parlamencie okazać się cennym koalicjantem. Niezbędnym nawet w przypadku osiągnięcia upragnionych 51 proc. mandatów w Sejmie. Przy platformerskim prezydencie i nieprzyjaznych mediach to zbyt mało, by zrobić Budapeszt w Warszawie. Żeby cokolwiek zrobić, potrzebna jest większość konstytucyjna, a tę bez sojuszu dwóch Jarosławów trudno sobie wyobrazić.
Rok 2013 był w Polsce kolejnym rokiem wielkich demonstracji ulicznych, które jednak nie doprowadziły do politycznego przesilenia. Podobnie jak zgasły nieśmiałe projekty dialogu naukowców w kwestii smoleńskiej. Los inicjatywy profesora Kleibera, uśmierconej w zarodku, musi działać zniechęcająco na innych potencjalnych autorów podobnych przedsięwzięć. Trwa wojna pozycyjna, w której zespół Macierewicza zbiera kolejne dowody, a ekipa Laska ( i idące na jej pasku media) nie wchodząc w merytoryczny spór, próbuje dyskredytować naukowców przy użyciu wszelkich możliwych chwytów poniżej pasa.
A jednak przedwiośnie to czas nadziei – upatruję ją w poszerzającej się strefie wolnego słowa, do której dołączyły dwa profesjonalnie robione tygodniki „Do rzeczy” Pawła Lisickiego i „W sieci” „braci mniejszych”, jak uroczo nazywa się Michała i Jacka Karnowskich w środowisku dziennikarskim. Wystartowała telewizja „Republika”, przeżyła najtrudniejsze pierwsze miesiące, po czym weszła do kablówek, a przede wszystkim na giełdę. Szybko stała się punktem odniesienia dla innych stacji informacyjnych, z których kilka udało się jej już prześcignąć. Rozwija się niezależna produkcja filmowa, choć z wielu powodów nie udało się utrzymać ambitnych terminów realizacji filmu Antoniego Krauzego o Smoleńsku. Coraz większy wpływ na świadomość Polaków osiąga internet (niezależnie od różnego poziomu blogerów), aktywizujący ludzi „młodych, wykształconych, z wielkich miast”. Coraz więcej młodych twarzy widać na demonstracjach, które przestały być wyłączną domeną moherów. Niektórym nie podobają się narodowcy. Ja również nie podzielam wielu z głoszonych przez nich haseł, ale cieszy mnie rosnąca aktywność młodzieży i jej sprzeciw wobec agresywnego lewactwa, ideologii gender czy nacierającej poprawności politycznej. Nie ma zastoju w kulturze – powstają kolejne ważne książki Wacława Holewińskiego, Maryny Miklaszewskiej, Tomasza Łysiaka (ludziom małej wiary polecam moje Mocarstwo i Jedną przegraną bitwę pisane w celu pokrzepiania serc).
Czy rok 2014 przyniesie pełną wiosnę z oszałamiającą eksplozją nadziei – zieleni, żywotnych soków i ptasiego rozgwaru? Do wyborów parlamentarnych daleko. Europejskie będą jedynie przygrywką. Może więc być w marcu jak w garncu czy w kwietniu-pletniu. Z mgłami, mżawką i przygruntowymi przymrozkami.
Jednak, w odróżnieniu od lat pełnego zlodowacenia, możemy być jednego pewni. W nadchodzącym roku wszystko będzie zależało od nas...
No, może prawie wszystko.