Wśród Papuasów
Mirosław Wlekły
Grupa Papuasów przyklejona do ogrodzenia niedaleko pasa startowego z niecierpliwością oczekiwała nowego ojca z Polski, a gdy się pojawił, nieoczekiwanie zaczęła mlaskać.
Dzień powszedni misjonarza w Papui-Nowej Gwinei jest podobny do polskiego, ale czasem bardzo się od niego różni. Koszenie trawy, naprawa przeciekającego dachu, zaopatrzenie pojazdów w paliwo, prowadzenie kościelnej...
Grupa Papuasów przyklejona do ogrodzenia niedaleko pasa startowego z niecierpliwością oczekiwała nowego ojca z Polski, a gdy się pojawił, nieoczekiwanie zaczęła mlaskać.
Dzień powszedni misjonarza w Papui-Nowej Gwinei jest podobny do polskiego, ale czasem bardzo się od niego różni. Koszenie trawy, naprawa przeciekającego dachu, zaopatrzenie pojazdów w paliwo, prowadzenie kościelnej biurokracji – typowe europejskie zajęcia.
Przychodzi jednak czas na obowiązki, które przypominają, że jest się w Papui. Dzieci biorą polskiego ojca za rękę i prowadzą głęboko w busz. Na dół i w górę, przez wodę i gęstwiny. Po wielu kilometrach docierają do sąsiedniej wioski. Ojciec chrzci trójkę maluchów i tą samą niełatwą drogą wraca do parafii.
Innego dnia odwiedza starszych Papuasów z sakramentem namaszczenia chorych. Większość z nich nie ma pojęcia, ile może mieć lat i nigdy nie chodziła do szkoły. Kolejny dzień to mecz piłki nożnej. Wynik: 8:0, a Polak strzela połowę bramek. Po meczu spowiada innych piłkarzy i kibiców.
Pojawia się też choroba. Czyżby malaria? Myśl o malarii rodzi się zawsze w chwili gorszego samopoczucia. Dzięki Bogu to tylko zwykłe zatrucie.
Nieoczekiwane dźwięki
Ojciec Krzysztof Stachowiak, misjonarz Świętej Rodziny, w Papui-Nowej Gwinei jest od półtora roku. Kiedy po raz pierwszy przyleciał na wyspę, na lotnisku powitało go mlaskanie. Grupa Papuasów z niecierpliwością oczekiwała nowego księdza z Polski, przyklejona do ogrodzenia niedaleko pasa startowego, a gdy się pojawił, zaczęła wydawać te nieoczekiwane dźwięki.
– To bardzo sympatyczni ludzie, są pobożni i uwielbiają modlitwę różańcową – podkreśla ksiądz Krzysztof, który wkrótce po przybyciu do Papui wziął udział w uroczystej Mszy Świętej z okazji jubileuszu chrześcijaństwa i 30. rocznicy uniezależnienia od Australii.
– Były tańce i klaskanie – relacjonuje – a kobiety trzymały żywe prosiaki na rękach. Sam je poświęciłem, a miejscowi przeznaczyli na mu-mu.
Mu-mu to w języku Papuasów, przedziwnej mieszance innych języków, posiłek, na który prawie codziennie składają się kał-kał, czyli słodkie ziemniaki. Ojciec Stachowiak zdążył się już nauczyć podstaw tego języka. Mszę odprawia po angielsku, po papuańsku wygłasza kazania, a nawet tłumaczy krótkie teksty z polskiego.
Wizyta u parafian
Po niedzielnej Mszy Świętej wraca do bazy misyjnej w Goroce. Ma szczęście, że baza nie mieści się na równinie, gdzie temperatura czasem dochodzi do 50 stopni Celsjusza, ale w terenie górzystym. Za to drogi są tu kamieniste i śliskie i gdyby nie napęd na cztery koła w parafialnym suzuki, przemieszczanie byłoby niemożliwe.
A przemieszczać się trzeba, bo parafianie mieszkają w promieniu 70 kilometrów. Zdarza się, że ze Słowem Bożym jedzie się nawet do miejsc oddalonych o 300 kilometrów. Nigdy nie wiadomo, co po drodze się wydarzy. Drogi się nieraz urywają, bo miejscowi rozbierają drewniane mostki, by palić ogniska. Czasami rolę szosy spełnia płytka rzeka, prawie zawsze korytarze wyjeżdżone w gęstym buszu. Po godzinach podróży dociera się do parafian. Mieszkają w dużych, okrągłych chatach, którym brakuje okien, mają za to pośrodku ognisko. Ksiądz Krzysztof jeździ do Papuasów głosić rekolekcje, udziela sakramentów, a nawet organizuje górskie procesje dla młodzieży.
– Ostatnio na trasie musiał wymieniać dwa razy koła, a przecież nigdy nie potrafił tego robić – łapie się za głowę pani Maria Mirosława, jego matka, mieszkająca w Lesznie.
Po drugiej stronie świata
Nerwy puściły jej tak naprawdę raz. W listopadzie, gdy wraz z mężem Kazimierzem dowiedzieli się z polskiej telewizji o trzęsieniu ziemi w Papui. Były łzy i wielka bezradność, kiedy tam, po drugiej stronie świata nikt nie podnosił słuchawki. Potem okazało się, że trzęsienie było w innym rejonie wyspy, a u polskiego ojca spadło tylko kilka książek z półek.
Ale Maria Mirosława, jak to troskliwa matka, w każdej niemal chwili myśli o swoim synu. Dokładnie notuje w dzienniku daty i godziny rozmów telefonicznych, wymiany zdań, informacje, towarzyszące uczucia. W osobnym albumie są zdjęcia z Papui, w następnym korespondencja, a w jeszcze innym wycinki z gazet.
– Żyjemy jego misją i denerwujemy się. Dobrze wiemy, że nigdy go tam nie odwiedzimy – mówi. O nieznanym kraju po drugiej stronie globu dowiedziała się już niemal wszystkiego. Dobrze wie na przykład, co jedzą tubylcy albo z jakimi problemami się borykają. Zdaje sobie też sprawę, jak wyglądałoby jej życie, gdyby była Papuaską.
Grająca skrzynka
– Kobiety w Papui ciężko pracują, ale w społeczeństwie niewiele mają do powiedzenia – wyjaśnia ojciec Krzysztof. – Jak mężczyzna chce się ożenić, musi na żonę poświęcić przynajmniej pięć prosiaków. Poza pracą kobiety zajmują się gotowaniem, rodzeniem i wychowaniem dzieci.
Takie podejście niekoniecznie podoba się europejskiemu misjonarzowi. Dlatego próbuje zaszczepić, szczególnie wśród młodzieży i dzieci, nowe wartości. A że z dziećmi już w Polsce o. Krzysztof miał wspaniały kontakt, robi to tak, że małe Papuasiątka, a także ich nieco starsi koledzy i koleżanki do wspólnie spędzanego czasu podchodzą z coraz większym entuzjazmem.
Najpierw z Australii przywiózł warcaby i gitarę, czym zjednał sobie młodych mieszkańców wyspy. Ostatnio furorę robi akordeon, który udało mu się zdobyć po długich staraniach. Ta wydająca dźwięki skrzynka wprawia miejscowych w prawdziwe osłupienie, tak samo jak opowieści misjonarza o żużlu. W Polsce o. Stachowiak uwielbiał mecze żużlowe i kibicował drużynie ze swojego miasta. Teraz brat regularnie wysyła mu do Papui „Tygodnik Żużlowy”, a dzieciaki zaglądają do niego z zaciekawieniem.
– Wszystko już im wytłumaczyłem – mówi i za pomocą zdobytego ostatnio roweru i rowerowej wersji żużla, zwanej w naszym kraju speedrowerem, próbuje pokazywać na czym polega jego ulubiona dyscyplina.
Nie gorzej idzie mu też z dorosłymi. Coraz sprawniej dogaduje się w ich języku. Zorganizował cmentarz, bo zmarłych chowano gdzie popadło. Nauczył ich też bożonarodzeniowych zwyczajów.
– Budowali szopkę, jakby konstruowali swój własny dom – podkreśla. – W ubiegłym roku dzieliłem się opłatkiem z psem i kotem. Było mi trochę smutno, ale teraz zwyczaj ten poznali już wszyscy. Mimo wszystko to zupełnie inny świat. Do tropików zdążyłem się już jednak przyzwyczaić. A w 2008 roku przyjeżdżam do Polski na wakacje.