Logo Przewdonik Katolicki

Szukam współczesnego Józefa

Ewa Zbiegieni
Fot.

Jest 2006 rok, Warszawa. Zbliża się 19 marca uroczystość św. Józefa. Kto dziś mógłby nim być? Czy takiego znajdę? Mam kilka dni. Wielkie miasto tętni zawrotnym rytmem ulic. Tam, 2000 lat temu, było przecież inaczej: dzieciństwo Jezusa w gronie kochających osób, Matka i wspaniały Opiekun ziemski ojciec. Ojciec, czyli matka Znajduję go w centrum miasta. Niedaleko,...

Jest 2006 rok, Warszawa. Zbliża się 19 marca – uroczystość św. Józefa. Kto dziś mógłby nim być? Czy takiego znajdę? Mam kilka dni. Wielkie miasto tętni zawrotnym rytmem ulic.

Tam, 2000 lat temu, było przecież inaczej: dzieciństwo Jezusa w gronie kochających osób, Matka i wspaniały Opiekun – ziemski ojciec.

Ojciec, czyli matka
Znajduję go w centrum miasta. Niedaleko, w starej kamienicy mieszka czteroosobowa rodzina. Ale nie jest to typowy układ: mama, tata i dwoje dzieci. Tu ojciec musi być również matką. Przed godziną 6 rano Zbigniew Józef, syn Józefa – stolarza z warszawskiego Powiśla, idzie do kuchni. Kapcie szurają po starej podłodze. Najpierw chwilę krząta się w małym pokoju, gdzie śpi jeszcze najmłodszy syn. Potem cicho przemierza pomieszczenie, gdzie na jednej wersalce leżą dwie córki. Jeden krok to kwadratowy przedpokój. Skręca w prawo i jest w kuchni. Codziennie między godz. 6 a 7 przygotowuje 16 kanapek – po dwie dla trojga dzieci do szkoły i dla siebie, i po dwie na śniadanie. Kładzie na nich po dwa równe plasterki sera lub wędliny. Musi starczyć na wszystkie wydatki do pierwszego każdego miesiąca.

Poruszający list
Po kilku dniach mam kolejną historię. Pan Jacek pisze:
Kiedy Ewa zadzwoniła do mnie i spytała, czy mogę się z nią spotkać i podzielić wspomnieniami o czasie, kiedy byłem samotnym ojcem, poczułem silny wewnętrzny ból. Nie dlatego, że te wspomnienia same w sobie są bolesne, lecz dlatego, że mam poczucie niespełnionego ojcostwa. Ból nie dotyczy przeszłości, a teraźniejszości. Mój syn, nie chcę, żeby był identyfikowalny – dajmy mu imię Mateusz – nie chce radzić sobie w życiu. Żyjemy osobno i obok, a może nawet wbrew sobie. Ma teraz dwadzieścia parę lat. Stracił mamę, gdy miał zaledwie 10 lat.

Trochę wprowadzenia: urodził się malutki po niespełna siedmiu miesiącach ciąży, 32 cm wzrostu i 1,8 kg wagi. Taki był tyci, że jego szpitalna opaska z nazwiskiem nie obejmowała mojego małego palca. Oczekiwany długo, po paru niepowodzeniach. Skóra jak błonka, strach go dotknąć. Byłem wtedy już ponad 32-letnim facetem, ale dojrzałem dopiero jakieś dwanaście lat później. Byliśmy z Anną partnerskim małżeństwem; od początku uczestniczyłem we wszystkich zabiegach przy Mateuszu: pranie pieluch, karmienie, przygotowanie posiłków itd. Łatwo wszedłem w tę rolę. Robiłem to z przyjemnością, bo bardzo kochałem ich oboje, a ponadto moja bardzo kochana mama nauczyła mnie wszystkiego. Jako 20-latek umiałem gotować, prać, sprzątać. Muszę jednak przyznać, że rzadko to robiłem, gdy z nią mieszkałem. Mama nauczyła mnie tego wszystkiego z miłości do mnie, a trochę z zazdrości o tę przyszłą moją partnerkę. Często ucząc mnie domowych czynności, mawiała: uczę cię, żebyś był niezależny i nie skomlał o talerz zupy.

Zmęczony? Nie rozumiem!
U Zbigniewa Józefa robi się gwarno. Dzieci tłoczą się do małej łazienki, popychają, hałasują. Za chwilę się uciszą i będą pałaszować śniadanie. Potem powiedzą: dziękuję, dziękuję. Talerzyki pozmywają. – Lubię, żeby jedli – uśmiecha się ojciec. – Gdy im smakuje, gdy wiem, że są najedzone.

Przed wyjściem wypija jeszcze dwie kawy i – do maszyn, obsługiwać. Jest stolarzem budowlanym. W pracy dużo myśli o dzieciach. Gdy babcia żyła, to pomagała. Teraz o wszystko musi zadbać sam. Około godz. 17 wraca, robiąc zakupy. Potem stoi przy garnkach do godz. 19. W weekendy pierze. Nie ma czasu na kanarki. Kiedyś miał kilka par. Przyroda była jego pasją. Teraz po mieszkaniu biega pies. Jest niesforny, ale dzieci go kochają. Dla ojca to tylko dodatkowy kłopot, ale zgodził się.

– Czy jest Pan przemęczony? – pytam. Zaprzecza ruchem głowy i śmieje się, mówiąc: – Ja tego pojęcia nie rozumiem!

Wszystko umiem
Anna chorowała i powoli przejmowałem wszystkie obowiązki. Chodziła jeszcze do pracy, ale po pracy nie miała już sił działać dalej w domu. I ten dzień, połowa lutego... W tragicznych okolicznościach umiera przy mnie w ośrodku zdrowia. Mówię Mateuszowi, że mama odeszła. On pełen bólu mówi – szkoda, że mnie tam nie było, nie pozwoliłbym jej umrzeć, jak ty. Tu ma rację, bo cierpię, ale z pokorą godzę się z losem, nie walczę z rzeczami ostatecznymi, w ogóle nie umiem walczyć.

Postanawiam sam zająć się domem i dzieckiem. Nie chcę pomocy od nikogo z rodziny. Zaczynam pracować na pół etatu w Instytucie, a ponadto pracuję jeszcze w domu, ale w tym czasie jesteśmy razem z Mateuszem. Nie mam problemów finansowych, dobrze zarabiam. Nie mam też problemów z prowadzeniem domu, wszystko umiem. I chyba tym się różnię od większości ojców, którzy pewnego dnia muszą podjąć trud samotnego wychowania dziecka. Rzucam się w wir pracy, to mi bardzo pomaga przetrwać. Najmniejsza chwila bezczynności powoduje, że chce mi się wyć z samotności, bólu po stracie żony. Byliśmy sobie z Anną bardzo bliscy, spotykaliśmy się od 18. roku życia i jej odejście przeżywam bardzo głęboko. Szczególnie nie do zniesienia jest czas późnym wieczorem, kiedy jeszcze parę miesięcy temu, gdy Mateusz już spał, siadaliśmy na luzie z poczuciem dobrze spełnionego dnia, piliśmy herbatę i gadaliśmy do woli.

Jakie ładne buzie
Sprawa w sądzie ciągnęła się osiem lat. Od czterech lat prawnie jest ich jedynym opiekunem. Żona Zbigniewa Józefa traktowała dom jako miejsce do przespania się, gdy była odurzona alkoholem lub innymi środkami, albo spraszała dokuczliwe towarzystwo. Została pozbawiona praw rodzicielskich. To on opiekował się nimi od najmłodszych lat, przewijał, zabierał na długi czas do babci, gdy w domu nie dało się żyć.

– Kiedyś, gdy maluchy były jeszcze w przedszkolu – wspomina ­– pracowałem do późna. Zadzwonił telefon. Oderwałem się od roboty i słyszę „Proszę pana, jest wieczór, ja muszę iść do domu”. W pierwszej chwili nie zrozumiałem. Jak to, dzieciaki nieodebrane? Żona miała odebrać. Zwolniłem się z pracy. Od tego zdarzenia już zawsze ja je odbierałem. Z czasem przywykłem do wszystkich obowiązków. Najciężej było, gdy chorowały. Szczególnie na ospę. Cała trójka naraz. Musiałem czuwać, by się nie drapały. Nie chciałem, by miały potem blizny. Proszę spojrzeć, ani śladu, jakie ładne buzie – cieszy się.

Teraz Robert ma 12 lat. Dziewczynki – Agnieszka i Sylwia – 14, 16. Wracają po szkole do domu. Czekają na powrót ojca. Potem pytają, czy mogą wyjść.

– Godzinkę pograsują – mówi – i przychodzą, „żeby się tata nie martwił”. Na wakacje brakuje pieniędzy, ale czasem dzieci wyjeżdżają. Czasem zabiera je moja siostra, która też ma dzieci i niekiedy mi pomaga. W domu bez nich jest jednak jakoś za cicho, nie mogę sobie miejsca znaleźć – wyznaje ojciec. Czasem robią mu niespodzianki. Którą pamięta najlepiej? Malowane serduszko: „Dla kochanego tatusia od Sylci”. Ślą też kartki z kolonii: „Jesteśmy zdrowi, grzeczni, nie martw się”. Pamiętają zawsze o Dniu Ojca. Są wtedy kwiatki, życzenia, zorganizują pieniążki, „naciułają”.

Potrzebuję twojej pomocy
A więc krzątam się sam po domu, żeby tylko nie myśleć, nie wspominać. Gotuję, piorę, itd. To za mało. Dokładam sobie pracy, remontuję sam mieszkanie. Po całym tygodniu pracy i krzątaniny – soboty i niedziele spędzamy z Mateuszem razem. Wspólne spacery, dużo rozmawiamy, staram się mu przekazać swoje fascynacje sztuką, a szczególnie moim ukochanym średniowieczem. Chcę mu pokazać, jak piękny jest świat, tylko musimy chcieć to piękno dostrzec. Chcę, żeby jego wiara w Boga była pełniejsza i głębsza od mojej. Staram się być dla niego jak matka. Staram się być wyrozumiały, troskliwy, cierpliwy, pomocny, jak tylko kobieta-mama potrafi.

I chyba to był mój pierwszy błąd. Przesadziłem. Gdy zaczęliśmy mieć problemy ze sobą, mnie nie starczało już wyrozumiałości, cierpliwości. A Mateusz był zaskoczony moimi ostrymi reakcjami, co pogłębiało konflikt. Drugi mój błąd – chciałem mu zrekompensować brak mamy. Pozwalałem mu na zbyt wiele i zbyt dużo dawałem mu rzeczy chyba częściowo zbytecznych. Miałem wtedy takie intuicyjne odczucie, że jeśli daję mu dobro, ułatwiam mu życie, staram się sam żyć uczciwie, to mój syn może być tylko dobrym człowiekiem. Teraz widzę, że czegoś nie dopatrzyłem, bo go trochę zdeprawowałem. Trzeci mój błąd to to, że nie dzieliłem się ze znajomymi i rodziną swoimi rozterkami, a może byłem zbyt pewny siebie, że sobie poradzę. I straciłem tym samym szansę otrzymania od kogoś dobrej rady i trzeźwiącej reprymendy.

Jesteśmy sobie teraz dość odlegli. Mówię o swoich błędach, aby ułatwić życie innym samotnym ojcom. Bądź ojcem, rozmawiaj z innymi, nie bierz za dużo na siebie, powiedz swojemu dziecku: jesteśmy sami, musimy wspólnie działać, potrzebuję twojej pomocy, razem damy radę.

Kaczorki
Zbigniew Józef myśli coraz więcej o ich przyszłości. Najstarsza córka za rok będzie musiała zdecydować, co chce robić w życiu. Chciałaby spróbować fryzjerstwa. Ojciec chce, by się dobrze uczyła. Gdy miała kłopoty z matematyką, opłacił korepetycje, zrozumiała. Agnieszka jeszcze nie wie, kim chce być. Robert marzy, by zostać piłkarzem. Należał do klubu, ale zaczął opuszczać się w nauce i ojciec go wypisał.

– Musi się uczyć – mówi z naciskiem i dodaje: – Gryzie mnie tylko, że moje dzieci nie mają tego, co inne. Robert marzył o adidasach, ale mnie nie stać na takie za 60 zł. Za to, gdy idę na wywiadówkę, to wychowawczyni mówi: „Ja tu mam czarną listę takich asiorów..., ale pan to mógłby nie przychodzić”.

Słychać dzwonek. Zbigniew Józef podrywa się do drzwi i mówi: – Kaczory przyszły.

– Słucham? – dziwię się.

– No, moje kochane Kaczorki.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki