Marc Dutroux zabił cztery dziewczynki. Złamał życie dwóm, które udało się ocalić. Gwałcił i torturował psychicznie. Belgowie nie wierzą, że Dutroux był samotnie działającym zboczeńcem. Przestali mieć nadzieję, że dowiedzą się prawdy.
Marie Noelle Bouzet straciła córkę. Nie wierzy, że kiedykolwiek pozna prawdę. Przeżyła już tyle, że umie bez emocji mówić o własnej rozpaczy. - Elizabeth miała 12 lat. Zginęła w 1989 roku. Zdecydowałam się na wyjazd do Kanady dwa lata temu. Nie mogłam znieść tego, co dzieje się w Belgii - opowiada swoją historię. Po zaginięciu dziewczynki policja natrafiła na trop pedofila, który mieszkał w pobliżu. W kilka dni później spalił się jego domek letniskowy, a lokator popełnił samobójstwo. - Sprawę odłożono. Kilka lat później pedofil zadzwonił na żandarmerię i powiedział, że żałuje tego, co robił. W drodze na policję miał wypadek samochodowy. Zginął. Uznano to za samobójstwo. Odwiedzał tę samą miejscowość, w której trzymał swoją przyczepę kempingową Marc Dutroux - opowiada pani Bouzet. Spotkałam ją na piętnastym piętrze Brukselskiego Uniwersytetu ULB. Byłam umówiona na wydziale socjologii z Anne-Marie Roviello, która poinformowała mnie, że właśnie odbywa się tam "małe spotkanie na temat demokracji". Patrzę na poważne twarze i przychodzi mi do głowy skojarzenie z zebraniami polskiej opozycji w latach osiemdziesiątych. Ale jestem przecież w Belgii. W kraju prawa i demokracji. Jednak, czy aby na pewno?
Dla dobra kraju
Zdaniem Anne-Marie Roviello, belgijskie elity za wszelką cenę nie chcą dopuścić do ujawnienia prawdy. - Jest pewien establishment, głównie politycy i intelektualiści, który uważa, że już dość oczerniliśmy Belgię. Uważają, że czas odwrócić kartę. Nawet za cenę prawdy - mówi Roviello. Jej zdaniem, taka postawa drastycznie rozmija się z oczekiwaniami Belgów. - Ogromna część społeczeństwa oczekuje poważnego wyjaśnienia sprawy. Nawet za cenę zepsucia wizerunku kraju. Ta grupa czuje, że nie wszystko, co można zrobić, jest robione - uważa. Roviello należy do organizacji "Observatoire Citoyen", która powstała w 2002 roku, w celu monitorowania procesu Dutroux'a. Grupa wydaje też publikacje na temat sprawy. Głównym zadaniem organizacji jest walka z pedofilią, ale zajmuje się ona też obroną ofiar przestępstw i prowadzeniem działań na rzecz rozwoju belgijskiej demokracji. - Belgowie dowiedzieli się z przerażeniem, że w ich demokratycznym kraju doszło do koszmarnych zbrodni. I to przy całkowitej dezorientacji władz - przyznaje Leopold Unger, polski komentator, który od lat pracuje w "Le Soir". Jego diagnoza jest przygnębiająca. - Zbrodnia wywołała wstrząs. Ale był to przede wszystkim wstrząs sumień, a w dużo mniejszym stopniu, niestety, wstrząs instytucji - mówi.
Belgowie nie wierzą
Aż 68 procent Belgów nie wierzy, że Dutroux działał sam. Nie mają dowodów, ale przez siedem lat i siedem miesięcy obserwowali nieudolne śledztwo. Byli wstrząśnięci, gdy dowiedzieli się, że podczas przeszukania domu Dutroux'a żandarmi słyszeli głosy porwanych dziewczynek, ale nie sprawdzili, skąd dochodzą. Ośmiolatki, Julie i Melissa, zmarły z głodu w schowku zbudowanym w piwnicy przez Dutroux'a. Sam Dutroux - po zatrzymaniu - zdołał uciec z więzienia. Dziennikarz śledczy dziennika "De Morgen" Douglas de Connink zrobił listę świadków w sprawie, którzy zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Jest na niej około 30 osób. - Ludzie są zabijani, popełniają samobójstwa, giną w wypadkach, i nikt nie zadaje sobie pytania, czy to ma związek z aferą Dutroux'a - opowiada de Connink, który napisał już dwie książki na temat sprawy. Jest spokojny i nie ma złudzeń: - Mam wrażenie, że w tym kraju jest zabronione stawianie pytań na ten temat. Nie boję się o swoje życie. Boję się, że my, dziennikarze i rodzice podążamy za faktami z opóźnieniem. Okrywamy coś, kiedy jest już za późno - mówi. Wpisuje mi do notesu nazwisko jednego ze świadków. Michel Piro, właściciel barów w Charleroi. Zabity na parkingu 5 grudnia 1996 roku. Wcześniej dzwonił do rodziców zabitych dziewczynek, informując, że chce mówić...
Po kilku tygodniach zajmowania się sprawą, wiem, że nie dojdę do prawdy. Wszystko plącze się w sieci dziwnych zbiegów okoliczności. Jest tego zbyt wiele, by uznać, że Dutroux to "samotny drapieżnik". Próbuję zrozumieć, dlaczego większość belgijskich mediów tak niechętnie pisze o wątpliwościach. - Zadaliśmy już wiele pytań - tłumaczy mi dziennikarz "Le Soir" Marc Metdepenningen, autor serii artykułów. - Zawsze można mówić, że czegoś nie zrobiono. Myślę, że znaleźli wszystko, co mogli. Nie sądzą, że 500 policjantów prowadzących śledztwo może być w spisku, który ma na celu ukrycie szajki pedofilów - dodaje.
To dobrze, że belgijskie media wierzą w sprawiedliwość. Ale czy nie ślepo? I czy rolą mediów nie jest zadawanie pytań, nawet tych, które pozostają bez odpowiedzi?
Niewygodny sędzia
Symbolem tego, co stało się z belgijską sprawiedliwością, jest odsunięty od sprawy sędzia Jean-Marc Conerotte. To dzięki niemu znaleziono i uwolniono dwie ofiary Dutroux'a, nastoletnią Sabinę i Letycję. Zaproszony przez wdzięcznych rodziców, zjadł z nimi spaghetti. Przyjął też w prezencie długopis. Kiedy odebrano mu sprawę, zarzucając stronniczość, na ulice Brukseli wyszło w białym marszu protestu 300 tysięcy Belgów. Belgijskie "białe marsze" pokazywały telewizje na całym świecie.
Sędzia Conerotte, przesłuchiwany jako świadek podczas procesu Dutroux'a, na sali sądowej rozpłakał się. W Belgach sprawa budzi tyle emocji, że płacz nie jest sprawą niemęską. Dopiero teraz na sali sądowej sędzia Conerotte ujawnił, że zdaniem jego informatorów, dostał ochronę policyjną i kuloodporny samochód dlatego, że kierownictwo żandarmerii chciało mieć nad nim kontrolę. Jeśli do tego dołożyć historię odsuwanych od sprawy żandarmów, którzy sprawdzali teorię sieci oraz podejrzane powiązania towarzysko-rodzinne sędziów, to trudno dziwić się Belgom, że nie wierzą w sprawiedliwość. Jean-Denis Lejeun, ojciec ośmioletniej Julie zamordowanej przez Dutroux'a, w procesie nie bierze udziału, bo nie wierzy w jego rzetelność. Ale pomaga tym, którym jeszcze można pomóc. Założył organizację "Child Focus". Jej zadanie - to poszukiwanie zaginionych dzieci i walka z pedofilią. Kiedy odwiedzam siedzibę organizacji w Brukseli, panuje tam pełna mobilizacja. Właśnie zaginął dziesięcioletni Nabil, nie wrócił na noc do domu. Ludzie z "Child Focus" rozklejają na mieście plakaty z jego zdjęciem. Co roku trafia do nich 2,5 tysiąca przypadków zaginięć i molestowania seksualnego dzieci. Dzwoni 150 tysięcy telefonów z prośbą o pomoc.
Nie dotykaj dziecka
Pedofilia w Belgii jest tematem drażliwym. Część społeczeństwa jest na tym punkcie wprost przewrażliwiona. Belgijskie wychowawczynie w przedszkolach, bojąc się pomówień, nie chcą odprowadzać dzieci do toalety, nauczyciele w szkołach hamują przyjazne gesty. - Pod koniec 1996 roku dało się zauważyć znaczny wzrost skarg o molestowanie seksualne podczas spraw rozwodowych - mówi Philippe Kinoo, psychiatra z kliniki Saint-Luc w Brukseli. Najwięcej przypadków zanotowano w dwa lata później, teraz małżonkowie nieco rzadziej sięgają po ten argument. - Staramy się przekonywać, że pedofilia to nie tylko Marc Dutroux. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent dzieci jest napastowanych w rodzinach lub przez osoby, do których mają zaufanie - zwraca uwagę Jacques Dubulpaep, dyrektor generalny "Child Focus". Dubulpaep zaskakuje mnie swoim podejściem do samego procesu. Jego zdaniem, to nic dziwnego, iż nie daje się wyjaśnić kulisów zbrodni. - Tak dzieje się w wielu krajach. Po prostu tak samo jest w Belgii - mówi mi na pożegnanie.
Sieć broni się dobrze
Jeśli dowiemy się, kto stał za Dutroux'em, to tylko dzięki niespodziewanym zeznaniom świadków. Formalnie sprawa jest ograniczona do czterech oskarżonych: samego Dutroux'a, jego żony, młodego kompana i biznesmena o podejrzanych kontaktach. Ten ostatni, Jean-Michel Nihoul, jest uważany za klucz do hipotezy o mafii. Ale adwokaci ofiar nie chcą już słuchać o spisku, domagając się jak najwyższej kary dla Dutroux'a. Paradoksalnie, to obrońcy za wszelką cenę chcą udowodnić, że ich klient był tylko narzędziem w rękach swoich mocodawców. - Czyż można wierzyć, że nie było sieci pedofilów, że tylko w naszym kraju pedofile, to zboczeńcy działający samotnie? - pytają obrońcy Dutroux'a. Problem jednak w tym, że aby udowodnić, że istniała sieć, Marc Dutroux powinien kogoś zadenuncjować. Jak na razie kłamie, kluczy i nie przypomina sobie nazwisk.
W sprawie jest też polski wątek. Dutroux sprzedawał do Polski kradzione samochody, a osoby z jego otoczenia przebywały kilkakrotnie w Polsce, w Szczecinie i Szczyrku. Nie wiadomo, dlaczego odwiedzały nasz kraj. Problem z Dutroux'em polega na tym, że nawet jego ofiary nie zawsze były świadome tego, co z nimi robił. Dziewczynki ze Słowacji były pod wpływem silnych środków odurzających. Dowiedziały się, że je gwałcił, gdy w jego mieszkaniu znaleziono filmy z nagranymi scenami gwałtu.
Jedno jest pewne - jeśli sieć jest, broni się dobrze. Olivier Dupuis, europejski deputowany z partii radykalnej, woli dziś zajmować się obroną Czeczenii i Tybetu, zrezygnował z walki o sprawiedliwość w procesie Dutroux'a. Uważa, że w jego kraju nie ma problemu pedofilii, tylko problem szaleństwa władzy. Belgowie najpierw wzbogacili się na brutalnym wyzyskiwaniu Konga - na początku XX w. nawet Brytyjczycy zwracali im uwagę na nieludzkie traktowanie tubylców. Potem prawo podatkowe pozwalało Belgom bogacić się pod pretekstem dawania łapówek za granicą. Fortuny rosły. - Bogacze funkcjonują w klimacie przyzwolenia. Mają poczucie, że mogą wszystko, a wokół nich kręcą się osoby, które podsuwają im najpierw narkotyki, potem prostytucję, potem prostytucję dziecięcą - a na koniec, gdy już to nie wystarcza, pojawiają się rzeczy straszne, tortury i mordy - mówi Dupuis. Jego zdaniem, belgijskie elity trzymają się mocno: - Nie ma podziałów, jest solidarność i duszenie spraw w zarodku - uważa. Belgijskie społeczeństwo funkcjonuje na zasadach kastowości. Arystokraci i bogata burżuazja trzymają się razem, wciąż aktywna jest masoneria, w Antwerpii osobną grupę stanowią żydowscy handlarze diamentów, bogaci biznesmeni mają swój własny świat, każda z tych grup zazdrośnie strzeże dostępu do własnych elit.
Jak śmieci pod dywanem
Po aferze Dutroux'a miało zmienić się wiele. Rządzący Belgią od lat chadecy oddali władzę. Nowa socjo-liberalno-zielona koalicja próbuje zmienić obraz "Belgii - kraju pedofilów", prowadząc ekspansywną politykę międzynarodową. I tak, Belgowie są w pierwszej linii budowniczych europejskiej obrony, wspólnie z Francją i Niemcami sprzeciwiają się polityce USA i walczą o zjednoczoną Europę pod sztandarem nowej, europejskiej konstytucji.
Zdaniem niektórych obserwatorów, to dobrze, że Belgowie mają jakieś inne punkty odniesienia niż sprawa Dutroux'a. Popierają politykę rządu i w końcu są z czegoś dumni. Tyle, że sprawa Dutroux'a wciąż pozostaje jak śmieci zamiatane wstydliwie pod dywan. Problem w tym, że trudno usunąć zapach wydostający się spod tego dywanu. Zapach rozkładającego się państwa.