W niedzielę 7 lipca parafialny kościół w Markowej na Podkarpaciu przeżywał swój wielki dzień. Po raz pierwszy w historii obchodzono tam święto patronalne rodziny Ulmów. Pierwotną patronką świątyni, której geneza sięga średniowiecza, jest św. Dorota, ale rodzina, której beatyfikacji dokonał 10 września ubiegłego roku papież Franciszek, żyła i poniosła męczeństwo właśnie w tej wiosce, a relikwie błogosławionych Wiktorii i Józefa oraz ich siedmiorga dzieci spoczywają pod bocznym ołtarzem kościoła.
Dwa dni wcześniej tenże sam kościół był miejscem innego misterium. Godzinne wykonanie Pieśni nad Pieśniami przyciągnęło tutaj tłumy osób, świeckich i duchownych. Oratorium było formalnie inauguracją festiwalu „Markowa – Otwarte Drzwi”, organizowanego przez miejscowe Muzeum Polaków Ratujących Żydów. Czy było to jednak tylko wydarzenie z kategorii wąsko pojmowanej „oświaty oraz kultury”, czy też jednak akt religijny? Śmiem twierdzić, że także, a właściwie przede wszystkim, to drugie.
Nikt nie odważył się zaklaskać
Dlaczego najbardziej znaną na świecie pieśń miłosną mielibyśmy wiązać z przerażającym męczeństwem, dokonanym w marcu 1944 r.? Zacznijmy od tego, że święto nowych błogosławionych nie jest – w odróżnieniu od tysięcy poprzednich – rocznicą ich zgonu, lecz upamiętnia datę ich małżeństwa. To właśnie w kościele św. Doroty 7 lipca 1935 r. zawarli związek małżeński Józef Ulma oraz Wiktoria z Niemczaków. Tego dnia wszystko inne miało swój początek: ich wspólne życie w Bożym sakramencie, ich dzieci, wreszcie rodzinne, dziewięcioosobowe męczeńskie świadectwo. A tym, co spaja owe wydarzenia, jest miłość. Wzajemna miłość kobiety i mężczyzny. Ale także miłość wzajemna Oblubieńca-Chrystusa do Oblubienicy-Kościoła. Pieśń nad Pieśniami wyśpiewuje jedno i drugie. Uczeni erudyci lubią rozdzielać te dwa aspekty, a nawet je sobie przeciwstawiać, ale to przecież jedno i to samo.
Innocenzo da Petralia, Krucyfiks, San Damiano, Asyż fot. wikipedia
Oratorium, wykonywane przez dwa zespoły śpiewacze z Wrocławia: Schola Gregoriana Silesiensis oraz Schola Mulierum Silesiensis, miało swoje prawykonanie w czerwcu ubiegłego roku w kolegiacie Świętego Krzyża we Wrocławiu. Tutaj, w Markowej, po raz pierwszy jednak wybrzmiało pełnią odniesień, na równi artystycznych i teologicznych. Gdy dwa chóry – kolejno męski i żeński – przechodziły w procesji wzdłuż kościelnej nawy ku ołtarzowi, a czarno ubrani śpiewacy i śpiewaczki trzymali w dłoniach płonące kaganki, my, widzowie i słuchacze, mieliśmy wrażenie uczestnictwa w misterium. A gdy po bez mała godzinie artyści zeszli „za kulisy” – czyli w tym przypadku do zakrystii, cała świątynia długo jeszcze milczała. Nikt nie zaklaskał, choć wszyscy wiedzieli, że to już koniec. Dopiero ksiądz proboszcz dał sygnał do braw.
To głębokie wrażenie, oczywiście poza śpiewakami, zawdzięczamy Marcinowi Bornus-Szczycińskiemu, który niedokończoną już kompozycję (wyjaśnienia poniżej) opracował muzycznie, a także Johannowi Wolfgangowi Niklausowi, który ułożył ruch i gesty procesji oraz miłosnych tańców oblubienic.
Wierny biblijnej ojczyźnie
Słowa oratorium to cała – sądząc po długości wykonania – Pieśń nad Pieśniami w tłumaczeniu Romana Brandstaettera. Sama postać tłumacza zasługuje tu na osobną uwagę. Urodził się w 1904 r. w nie tak odległym od Markowej Tarnowie, w polsko-żydowskiej rodzinie inteligenckiej. Inklinację do pisarstwa i tłumaczeń odziedziczył po ojcu i dziadku, którzy też parali się literaturą. W domu Brandstaetterów, choć był on przeniknięty ideałami oświecenia, panował swoisty kult słowa Bożego. Biblia, której podstawowe księgi chrześcijanie dzielą z wyznawcami judaizmu, była dla młodego Romana „ojczyzną” – jak wyznał po latach. Nie będę tu streszczał jego bogatego życiorysu i od razu przejdę do momentu, gdy w 1943 r. jako wojenny wygnaniec, a jednocześnie korespondent Polskiej Agencji Telegraficznej, wraz z Armią Andersa trafił do Jerozolimy. Tam, jak wspomina, wpadł mu w ręce stary egzemplarz jakiejś gazety, w którym ujrzał zdjęcie Ukrzyżowanego. Chodzi o dzieło Innocenzo da Petralia, XVII-wiecznego rzeźbiarza rodem z Sycylii, znajdujące się w kościele św. Damiana w Asyżu.
Spójrzmy na ten wizerunek. Chrystus, ociekający krwią, ma rysy, które kiedyś określano jako „typowo żydowskie”, ma czarną brodę z kręconymi włosami. Możemy tylko domniemywać, że Brandstaetter ujrzał w nim samego siebie, również cierpiącego – bo z dala od ojczyzny.
Ten moment, w którym wielka sztuka splotła się z wiarą, zaważył na jego życiu. W trzy lata później w Rzymie Roman Brandstaetter, do tej pory wyznawca judaizmu, przyjął chrzest. Zmienił religię, pozostając wiernym tej samej „ojczyźnie”, Biblii. W późniejszych latach, mieszkając w Poznaniu, zasłynął jako tłumacz biblijnych ksiąg, dużo też pisał dzieł własnych. Niektóre z nich publikował „Przewodnik Katolicki”.
Nie dla beznamiętnych
Robert Pożarski, jako syn śpiewaczki operowej, muzykę miał we krwi. Sam był na równi wybitnym śpiewakiem, jak i znawcą chorału gregoriańskiego. Miałem zaszczyt kilkakrotnie wykonywać z nim średniowieczne dramaty liturgiczne. Niestety zabrał go covid, i to w pełni sił twórczych – miał 56 lat. Swoje oratorium komponował tak, jak anonimowi przeważnie twórcy dawnych wieków: na wzór liturgicznego dramatu. Już nie zdążył opracować choreografii. Ale zostawił nam zapis muzyczny.
Zapamiętałem Roberta jako człowieka pełnego humoru, a jednocześnie maksymalistę artystycznych wymagań. Mało co drażniło go tak, jak bylejakość wielu wykonań muzyki sakralnej, przykrywana lakierem pozornej pobożności. U niego wszystko – artyzm, teologia, liturgia – musiało być na najwyższym poziomie. W jego Pieśni nad Pieśniami odnajduję dbałość o formę, połączoną z odważną syntezą gregoriańskiego chorału, starego śpiewu cerkiewnego oraz muzyki współczesnej. I wielki respekt dla klasycznej, podniosłej polszczyzny – o którą tak dbał Roman Brandstaetter. Patrząc na tamtą wieczorną procesję ze świecami i śpiewem, miałem wrażenie, że obrządek słowiański, o którym wspomina Gall Anonim, a po którym pozostały dziś tylko aluzje w postaci kamiennego epitafium w Wiślicy czy pustelni Świerada w Tropiu nad Dunajcem, wcale nie wymarł osiem wieków temu, lecz jakimś cudem przetrwał w Polsce i rozwinął się do całkiem współczesnej formy.
Ks. Henryk Romanik, kapłan diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, wspomina swojego wykładowcę z rzymskiego Biblicum, Luisa Alonso Schoekela, jezuitę i potomka sefardyjskich Żydów, który Pieśń nad Pieśniami zza akademickiej katedry… śpiewał w sombrero na głowie, przygrywając sobie na gitarze. „A jak sobie wyobrażacie poznawanie tego dzieła?” – pytał retorycznie zdumionych studentów. „Tylko ze słownikami i gramatykami? Przecież to są serenady zakochanego księcia – pasterza!”.
Nic dodać, nic ująć. Pieśń nad Pieśniami nie jest dla beznamiętnych.